GOOD MORNING RUNERS!

Tawacin nr 26, Lato 1994

BIEG PRZYJAŹNI NARODÓW (1994)

LAUF FÜR VÖLKERVERSTÄNDIGUNG

BEH SBLIZENI

BEH ZBLIZENIA

PEOPLES' RELATION RUN

Ponoć zaczęło się już w Koszalinie. Na kilka dni przed początkiem Biegu Przyjaźni Narodów do Lubiatowa, centrum Polskiego Stowarzyszenia Przyjaciół Indian, zjechali się Niemcy i Słowacy. Czesi się nie zjawili, a Polacy już tam byli, postarali się, by goście mieli noclegi i wyżywienie, zaś by się nie nudzili zorganizowali im noc Kupały, starosłowiańskie święto zrównania dnia z nocą, a biegaczom w dniu startu zapewniono niezaplanowane zwiedzanie miasta. Udało im się wybiec z niego dopiero następnego dnia, gdzie po wielu trudach dotarli w końcu do Piły. Tam dopiero dołączyłem do Biegu, a raczej do wystawnego posiłku w pilskiej restauracji, gdzie jako pierwszy dotarł koordynator Biegu na Polskę, Jacek Gawroński. Po nim zjawiło się wielu innych biegaczy. Po przywitaniu się z Berndem Damischem, głównym organizatorem Biegu i większością biegaczy zjedliśmy co było i długą kolumną ruszyliśmy do miejsca noclegu, zabierając ze sobą kilka skrzynek nielubianej przez obcokrajowców coca-coli, którą część wypiliśmy, część nam ukradli, a część musieliśmy oddać z powrotem.

Zawsze wieczorem odbywały się narady dla kierowców, gdzie ustalano, kto, ile, kiedy, gdzie i w jakiej kolejności pojedzie. Zawsze rano odbywał się krąg, tzw. cyrkiel, na którym musieli być wszyscy odczytywano wieczorne ustalenia, życzono sobie i innym powodzenia, żegnano odchodzących i witano przybyłych. Tym razem przystanek docelowy to Gorzów. Trasę podzielono na dwie równe połowy (jak się później dowiedzieliśmy, co do metra). Każdą połowę przebiegali wszyscy, podzieleni na dwie grupy, z których każda biegła równocześnie, a staff niosła tylko jedna. Później wszyscy jechali na drugą połowę trasy, grupy zamieniały się miejscami i staffem i biegły ponownie.

Może to trochę skomplikowane, ale szybko się przyzwyczailiśmy. Pierwsze siedem kilometrów przypadło na green car, czyli na zieloną skodę Marka Kabata, a że w niej była również Ania, Agnieszka i ja oraz mała, ale dzielna Marta rozdzieliliśmy to na wszystkich. Pokonaliśmy ten odcinek trasy z niewielkim trudem i ruszyliśmy na drugą połowę. Dopiero teraz okazało się jak mało ważne jest miejsce spotkania, że ważniejsze są wskazania licznika (to nic, że w każdym samochodzie inne). Wyznając jednak zasadę, że bieganie jest tu najważniejsze, poza swoimi jedenastoma kilometrami przebiegliśmy dodatkowo zagubione dwa.

Właściwie na trasie nic szczególnego się nie dzieje. Dopiero wieczorami, kiedy wszyscy zaczynają dzielić się swoimi wrażeniami, dowiadujemy się, że blue van ciągle gubi biegaczy, że liczniki nigdy się nie zgadzają, że ciągle nad biegaczami krążą jastrzębie, że ponad sześciesięcioletni dziadek dołączył po drodze do Biegu i biegł non stop aż do Gorzowa (ok. 40 km).

Po posiłku znowu narada, znowu ustalenia i tak każdego dnia. Rano cyrkiel i przywitanie Ani ze Sztumu, nowego biegacza. I znowu na trasie, znowu w biegu. Tym razem do granicy polsko-niemieckiej, gdzie pożegnaliśmy nie biegnących dalej polskich biegaczy, Anię z Piły, Bogia i Jacka Gawrona, naszego koordynatora. Został nim teraz Romek Bala. Przez granicę przeszliśmy bez problemów. Dołączyło także paru nowych biegaczy. W niedługim czasie dotarliśmy do Seelow, gdzie przywitały nas władze miasta i w dość ciekawy sposób poznaliśmy wojenną historię tego miejsca.

Wieczorem dotarliśmy do Furstenwalde, do obozu tamtejszych indianistów, którzy przywitali nas obfitym posiłkiem i zaprosili specjalnie dla nas folk owy zespół, przy którym świetnie się bawiliśmy. Nocą przy ognisku, w niesamowity sposób rozbitym tipi i przy indiańskiej muzyce próbowaliśmy się zintegrować. Z Niemcami nie było problemu, ze Słowakami, mimo podobnego języka (poza szukaniem wody do picia) było to nieco utrudnione ze względu na ich wieczną melancholijność i ospałość.

Po całodniowym odpoczynku Bieg ruszył dalej. Przybyło kilku nowych biegaczy, Angie i Andreas. Nadal nikt nie potrafił obliczyć dokładnie kilometrów. Po przebiegnięciu określonego dystansu, do miejsca noclegu pozostaje trzydzieści kilometrów; trzeba to przebiec. Blue van zaginął. Znowu mnóstwo jastrzębi. Nocleg w Grimmie w indiańskim obozie rozbitym na dnie pięknego wąwozu. Następnego dnia wyruszaliśmy do Triptis. Krótka trasa, a więc dużo wolnego czasu. Na miejscu czekają na nas tipi, wspaniały staw i wspaniały posiłek, a wszystko to dzięki równie wspaniałym ludziom. Przy pomocy miejscowych indianistów udało nam się zrobić szałas pary. Jutro przekraczamy granicę niemiecko-czeską.

O świcie budzi nas jak zwykle głos bębna. Good morning runers. Dołączają do nas nowi ludzie, inni odchodzą. Na granicy burza, leje deszcz. Po wielu objazdach i trudach odnajdywania drogi docieramy do Chylic. Nikt na nas nie czeka. Dzięki miejscowym trafiamy na indiański tabor. Odpoczynek, posiłek, kąpiel w rzece. Napoje musieliśmy sobie kupić. W nocy międzynarodowa integracja w słowackim tipi. Opowiadanie kawałów, tłumaczonych na polski, angielski i niemiecki; Słowacy śpią.

Dzień wolny. Rozstajemy się z Angie i Andreasem, witamy czeskich biegaczy. Czterech z nich przyjechało trabantem. Świetni ludzie, świetny trabant. Ruszamy do Volar. Ponoć ma tam być Sky Hawk, Indianin, szaman z plemienia Czarnych Stóp. Zobaczymy. Trabant ma wypadek, wgniotło mu tylny zderzak do środka. Ale jedzie dalej. Przestały pojawiać się jastrzębie, chyba za wysoko. Wieczorem w Volarach spotykamy Sky Hawka. Bawimy się prawie do rana. Śpimy krótko, bo okrzyk Good morning runers nie pozwala nam spać dłużej.

Dzisiaj biegniemy do miejscowości J. Hradec. Ekstra widoki. Niesamowicie gorąco. Brak tchu nie pozwala długo biec. Korzystamy prawie z każdej wody po drodze. Zwiedzamy zamek z wystawą malarstwa, muszli i wyrobów z masy perłowej.

Następnego dnia biegniemy do Ivancic. Żar z nieba się leje. Do miasta wprowadza nas policja. Witają nas władze miasta. Następny dzień mamy wolny, więc Sky Hawk robi szałas pary, który jak mówił śnił mu się od dłuższego czasu. Korzystamy też z miejscowych kanu i kajaków. Niektórzy zwiedzają okoliczne zamki, a niektórzy, tak jak Marta z Białegostoku muszą wracać do domu. Stęskniliśmy się jednak za biegiem. Nie sprawia nam to już tak wielkiego kłopotu jak na początku. Tak jak na początku się wypychaliśmy, tak teraz sobie odbieramy kilometry.

Dzisiaj przekraczamy granicę czesko-słowacką. Słowacy mówią, że do tego czasu były pagórki, że dopiero u nich będą góry. Na granicy żegnamy trabanta. Lecą łzy. Szkoda, że nie mogą jechać dalej. Od granicy do obozu w Czerwonym Kamieniu leje deszcz, biegną już tylko Słowacy. Nocujemy w szkole. Jest tam małe muzeum miejscowego folkloru. Zresztą cała miejscowość jest dla jak muzeum. Na obiad soczewica i woda z sokiem. Rano opuszczamy to miejsce. Czeka nas ostatni, najtrudniejszy etap. W duchu modlimy się, aby przypadło nam z górki. Niestety, osiem kilometrów pod górę. Strasznie gorąco, brak tchu. Często się więc zmieniamy. Na szczęście, jakby na deser, przypada nam dwa kilometry z górki. Docieramy w końcu do Blatnicy, witani dosłownie chlebem i solą. Spożywamy go przy akompaniamencie miejscowego chóru.

Nikt nie chce uwierzyć, że to koniec. Ale wieczorem robimy krąg w tiotipi. Zapominamy o przykrych zdarzeniach na biegu i mówimy tylko o tym, co było najlepsze, co nam się podobało.

Baliśmy się jutrzejszego dnia, nikt nie chciał się rozstać. Umawianie się na następne biegi, następne spotkania, wymiana adresu, uściski, łzy i odjazd. Odjechał Bernd białym vanem, Limona red carem, Simona citroenem, Ania i Marek green carem, Ralf red vanem, a Manuela blue vanem. Odjechali także inni ludzie innymi samochodami. W końcu pojechał Bernard, zabierając jednak wszystkich uczestników Biegu na masce swego volkswagena.

Opracował Miś