GW227833 Magazyn nr 40 dodatek do Gazety Wyborczej nr 238, wydanie waw z dnia 1996/10/11, str. 12
Fot. SŁAWOMIR SIERZPUTOWSKI

Paweł Smoleński

Historie amerykańskie

Wojownik po dwóch fakultetach

„Gdy natkniesz się na Indian, nie wypytuj, nie mów do mężczyzny >>wodzu<<, a do kobiety - >>squaw<<, nie fotografuj bez pozwolenia, nie wydawaj okrzyków wojennych, niech twoje dzieci nie mają pomalowanych twarzy”.

Tak mówi instrukcja przy wjeździe do indiańskiego rezerwatu.

W tej samej gablocie wisi żądanie: „Nie karmić dzikich zwierząt”.

- Czy chciałbyś - pyta Petuuche - by przed drzwiami twojego domu obcy wywiesili instrukcję, jak się z tobą obchodzić, zamiast zapukać i zapytać, czy wolno wejść?

Petuuche Gilbert jest Indianinem z plemienia Acoma. Mieszka w rezerwacie w Nowym Meksyku, w nie swoim domu postawionym na nie swojej ziemi, bo wedle prastarego obyczaju mężczyźni Acoma nie mogą mieć żadnej własności. Urodził się w klanie Orła, więc nie ma również wpływu na losy plemienia, bo władza nad nim należy - amerykańskie prawo połączono tu z odwieczną tradycją - do prezydenta USA i plemiennego gubernatora mianowanego przez starszyznę klanu Antylopy. Używa pieniędzy danych przez rząd Stanów Zjednoczonych, lecz traktuje je jako nędzną rekompensatę za lata kolonizacji, zabór ziemi i odebraną niezależność. Wychowany w rodzinie katolickiej wrócił do wiary przodków, modli się do opiekuńczych duchów, Matki Ziemi, Słońca, Natury. I marzy, że kiedyś rezerwat Acoma wyzwoli się z amerykańskiej dominacji, będzie niepodległym państwem Acoma zamieszkanym przez Indian - naród Acoma, a nie Indian - Amerykanów.

Ale Petuuche Gilbert jest również amerykańskim obywatelem i intelektualistą, wykształconym na uniwersytetach w Arizonie i Nowym Meksyku. Dlatego w życiu plemienia drażni go anachroniczna struktura władzy wykluczająca demokrację, brak spisanych praw, hierarchia wynikająca z urodzenia, a nie wartości człowieka.

Petuuche Gilbert stawia sobie pytanie: jak żyć w zgodzie ze starodawnymi nakazami i jednocześnie być członkiem nowoczesnego społeczeństwa? Bo - tego nauczyło go życie - gdy tradycja stoi ponad nowoczesnością, plemię ginie, nie może sprostać współczesnym wyzwaniom. Ale jeśli nowoczesność zbytnio zagości w indiańskich duszach, plemię rozpłynie się w amerykanizmie, a amerykanizm zabije plemienną identyfikację.

Być może Petuuche Gilbert głowi się nad rozwiązaniem kwadratury koła, chce pogodzić minus z plusem i ogień z wodą. Ale nie zamierza się poddać, dlatego współplemieńcy mówią o nim: Petuuche Gilbert - ostatni wojownik Acoma.

Wodzowie, handlarze, duchy

Różnie się ubierają, mówią różnymi językami, mają różne obyczaje. Ci z północnych prerii szczupli i wysocy, ci z południa - przysadziści, z płaskimi, azjatyckimi twarzami. Dakota i Czejenowie z Montany szczycą się wodzem Crazy Horse i zwycięstwem nad amerykańską kawalerią pod Little Big Horn. 200-tysięczny naród Navajo, osiadły w Kolorado, Arizonie, Utah - smykałką do handlu, wspaniałą srebrną biżuterią i najpiękniejszymi kocami z owczej wełny, jakie kiedykolwiek widziałem. Apacze mają wielkiego Geronimo. Saukowie z Illinois - szamana o imieniu Black Hawk, który za życia napsuł Białym wiele krwi, a po śmierci został uznany za dobrego ducha w murzyńskim kulcie voo doo. Acoma z Nowego Meksyku dumą napawa XII-wieczne pueblo Sky City - najstarsze zamieszkałe do dziś miasto Stanów Zjednoczonych.

Choć tak różni, oczy mają wszyscy czarne i szkliste, pełne niemego wyrzutu. Gdy patrzą, nie sposób długo wytrzymać takiego spojrzenia.

A wolą patrzeć, niż mówić.

Podniebne miasto

Można tam wjechać autobusem, lecz lepiej iść pod górę po stopniach wykutych w skale przed tysiącem lat. Sky City - miasto na szczycie płasko ściętej, samotnej góry pośrodku wielkiej doliny. Kamienne, wiekowe domy, w oknach zamiast szyb pobłyskuje przezroczysta mika. Drewniane drabiny łączą wiszące nad sobą tarasy. Grube mury dające w lecie chłód, a zimą chroniące od mrozu. Skalne zbiorniki na deszczówkę, dziś suche; w Acoma od miesięcy nie padał deszcz. Piaszczyste ulice między stosami drewna - dąb do gotowania, pinia na opał. Przy największym placu indiańska świątynia - kiva: kamienne pudełka ułożone jedno na drugim jak piramida z klocków. Jedyne w mieście drzewo otoczone murkiem sięgającym kolan. Kościółek z dwiema grubymi, płasko ściętymi wieżami; ciężkie wrota wychodzą na maleńki cmentarzyk, gdzie leżą najznamienitsi Acoma. Cisza, upalny spokój, suchy wiatr podnoszący tumany kurzu jak w zapomnianych, umarłych miasteczkach malowanych piórem Marqueza.

Ale Sky City żyje. W niektórych domach ciągle mieszkają ludzie, inne zaludniają się na czas plemiennych świąt. Podczas szczepowych ceremonii niedostępnych dla Białych na placu przed kiva nie ma wolnego miejsca. W kościółku odprawiane są msze, gdzie indiański rytuał miesza się z katolicyzmem, a na to wszystko wyrozumiale spogląda Panienka jakby przeniesiona z wileńskiej Ostrej Bramy, otoczona kolbami kukurydzy, tęczą symbolizującą wodę i biało-różowymi kolorami Matki Ziemi. Na straganach ceramika, chleb domowego wypieku. Zza grubej miki patrzą szkliste, czarne oczy. Acoma mówią tylko wtedy, gdy ktoś zapyta o cenę ręcznie lepionych naczyń.

Albo - jeśli ktoś wyłamie się z ustalonego porządku milczenia.

Tysiące lat przed Chrystusem

Trochę trwało, zanim Petuuche Gilbert dał się namówić na zwierzenia. Z początku nie miał czasu, potem tłumaczył, że do rozmowy potrzebna jest zgoda indiańskiego gubernatora. Uległ, gdy powiedziałem, że wprawdzie gubernator nic nie wie, za to zastępca nie ma nic przeciwko.

- Acoma znaczy „ludzie użyteczni” - wykładał. - Jesteśmy zlepkiem różnych klanów z różnych narodów. Każdy klan, żeby zamieszkać w pueblo, musiał wykazać, że coś potrafi: polować, uprawiać ziemię, wypalać glinę. Zbudowaliśmy Sky City prawie tysiąc lat temu, gdy opustoszało sąsiednie pueblo; po wielkim kataklizmie zostały tam tylko ruiny.

Petuuche nigdy nie widział ruin, tak samo jak jego współplemieńcy; góra obok Sky City jest miejscem przeklętym, trudnym do zdobycia nawet przy użyciu sprzętu do wspinaczki. Lecz wiedza o zburzonym pueblo jest przekazywana z pokolenia na pokolenie jak cała tradycja Acoma.

Oprócz Indian w ruiny nikt nie wierzył. Jak to możliwe - pytano - by sześciotysięczny szczep, żyjący z datków Waszyngtonu w prekolumbijskim systemie wartości, zbudował miasto tam, gdzie nie można nawet wejść? Kamienne miasta - domena Majów, Inków, Azteków, ale nie „dzikusów” z pustyń Nowego Meksyku.

Aż przyjechali archeolodzy, znaleźli zarysy domów, skorupy naczyń starsze niż Sky City, ślady wielkiej katastrofy, może tornado albo trzęsienia ziemi. Acoma mówili prawdę.

- Bo - Petuuche sięga jeszcze głębiej - klany tworzące Acoma wywodzą się z Anasazi, wielkiego narodu, który rozpłynął się w historii, choć znał strony świata, astronomię, matematykę.

- Skąd to wiesz?

- Nie mogło być inaczej - Indianin pokazuje lotnicze zdjęcie pueblo Bonito, którego osie pokrywają się z liniami wschód - zachód i północ - południe. - Anasazi odeszli z pueblo Bonito, bo zabrakło wody.

- Kiedy to było?

- Wiele, wiele lat przed Chrystusem. Słuchaj, przez stulecia żyliśmy szczęśliwie. Aż przybyli Hiszpanie.

Powstanie prawie udane

Na starych domach Sky City, tuż nad poziomem ulicy, widać ślady zniszczeń i pożarów. Wyżej zwyczajny mur i kolejne ślady: sklepienia zaślepionych okien, pokruszone kamienie. Czarne smugi układają się warstwami, jak krem, którym przekłada się wafle. Pierwsze z 1598 r. - kilka lat po przybyciu Hiszpanów.

Acoma nie mają własnych ksiąg, nie spisują dziejów plemienia. Zamiast kronik jest zbiorowa pamięć. Dziadkowie opowiadają historię wnukom, a ci - swoim wnukom. Jeśli porównać plemienne opowieści z zapiskami konkwistadorów, a potem z wynikami współczesnych badań historycznych, okaże się, że indiańska pamięć jest lepsza niż pióra kastylijskich skrybów.

- Hiszpanie przyszli z południa, przynieśli swojego Boga, lecz nim zaczęli nas chrzcić, urządzili w Sky City wielką rzeź - opowiada Petuuche. - Tych, którzy ocaleli, pognali do Santa Fe. Odbył się sąd (stoi tam dziś katedra św. Franciszka). Uznano nas za winnych, bo broniliśmy własnej ziemi, mężczyznom obcinano dłonie i stopy, kobiety zesłano do pueblo Santo Domingo. Wróciliśmy do Sky City po 20 latach, posłuszni i zastraszeni. Wtedy Hiszpanie zbudowali kościół. Bez katolicyzmu nie byłoby kolonizacji.

Następne ślady na murach Sky City pochodzą z początku XVIII stulecia. Kilkanaście lat wcześniej, w 1689 r., Indianie Zuni, Hopi, Santo Domingo wygnali Hiszpanów. Powstania nie wsparła część Acoma. Dziś ich potomkowie mieszkają po sąsiedzku w pueblu Laguna i choć minęły stulecia, Acoma ze Sky City mają ich za zdrajców. Petuuche jest dumny z przodków - było to jedyne, prawie udane powstanie w historii indiańskich wojen. Prawie udane - bo Acoma przez niemal 20 lat mieli nadzieję, że wygnali zaborców.

Ale konkwistadorzy wrócili, odbudowali kościół, na nowo ochrzcili plemię; do dziś większość Acoma nosi hiszpańskie imiona i nazwiska.

Po Hiszpanach nastali Meksykanie, potem - Jankesi. Petuuche Gilbert uważa, że biała konkwista jeszcze się nie skończyła, choć lud Acoma powoli zaczyna się odradzać.

Karty nie znają modlitwy

Lloyd Tortalita, spawacz, grubawy, jak na Acoma bardzo wysoki. Urodził się w Albuquerque, największym mieście Nowego Meksyku, dokąd w latach 30. Biali przenieśli jego rodziców. Wtedy mówiło się, że rząd amerykański w imię postępu kształci indiańskie dzieci; nauczyciele bili, gdy mówiły ojczystym językiem, a rok szkolny zaplanowano tak, by nie mogły wrócić do domu na największe plemienne święta.

Tortalita rósł w obcym mieście, wyuczył się zawodu, zarabiał niezłe pieniądze. Pił, jak 80 proc. jego współziomków, przez kilka lat nie wiedział, co to znaczy obudzić się bez kaca, bo gdy Indianie piją, to piją latami i bez przerwy. Aż pewne-go dnia powiedział - dość. Co robi Indianin w białym Albuquerque? Był dorosłym człowiekiem, a musiał od zera uczyć się być Acoma.

W indiańskich rodzinach wychowaniem dzieci zajmują się dziadkowie. Tortalita, dojrzały, dzieciaty mężczyzna, niczym mały chłopiec słuchał opowieści babci, chodził po okolicznych górach, poznawał mowę Matki Ziemi i nazwy skał, bo każda skała wokół Sky City ma swoje imię. Z dnia na dzień przestał pić; ponoć nigdy więcej nie ciągnęło go do butelki. Wyuczył się obyczajów i języka, choć gdy mówi Acoma, bywa, że bardzo długo szuka słów.

Lloyd Tortalita pracuje w plemiennej oświacie. Opiekuje się nowoczesną szkołą podstawową wybudowaną za rządowe pieniądze, organizuje kursy komputerowe, zajęcia o szkodliwości alkoholu i narkotyków, programy uczące, jak walczyć z seksualnym wykorzystywaniem dzieci. Wszystkiemu, co robi, towarzyszy pieśń, dla Białego - cisza bez słów i melodii, dla Acoma - najważniejsza treść życia.

- Nie odszedłem od katolicyzmu, lecz jestem bardziej Acoma niż chrześcijaninem - opowiada Tortalita. - Wy, Biali, wierzycie od święta, powierzchownie, a dla nas modlitwa jest codziennością.

Acoma modli się, gdy lepi ceramikę, gdy w tajemnych miejscach szuka gliny, kiedy orze, wypasa bydło, buduje, gotuje, tańczy, rozmawia, wydaje pieniądze, uczy się, pracuje przy komputerze, korzysta z karty kredytowej.

Tortalita, jak każdy Acoma, sam układa pieśni-modlitwy. Tylko do jednej brakuje mu słów, choć biedzi się nad nią już cztery lata.

- Nie chcemy żyć tylko z pieniędzy Białego Ojca - naprawdę mówi o Białym Ojcu jak w książce o Indianach - dlatego prowadzimy kasyno. Lecz kiedy Biali zaczęli grać na ziemi Acoma, wyschły rzeki, deszczowe chmury nie przekraczają granic rezerwatu. Umiem modlić się, gdy za pieniądze z hazardu kupuję komputery dla plemienia, ale nie umiem, gdy myślę o hazardzie. Może brak deszczu jest karą za to, że Acoma bogacą się na grze?

Patrzę na starego Indianina i głowię się nad tym, co powiedział.

- Wiem, że dla ciebie to nie ma sensu. Masz rację, gdy mówisz, że ziemia nigdy nie dawała Acoma tylu pieniędzy, co hazard. Gdyby nie kasyno, bylibyśmy całkowicie zależni od Białego Ojca z Waszyngtonu. Ale wiedza to jedno, a wiara - drugie; w dziejach Acoma jest wiele znaków, które mówią, że wiara poprzedza wiedzę. Anasazi opuścili pueblo Bonito, gdy wyschły strumienie, opustoszało pueblo Mesa Verde, bo zabrakło rzeki. Bez pieniędzy bylibyśmy niczym, ale gdy nie ma wody, Indianie zawsze szukają nowego domu.

Stary Indianin boi się, że hazard Białych, który otwiera plemie- niu nowe możliwości, spowoduje, że będzie musiał opuścić Sky City.

Naczynie z papugą

Lilli Salvador od dziesięcioleci lepi ceramikę, jak przodkowie nie używa garncarskiego koła. U stóp Sky City prowadzi niewielką galerię; gabloty uginają się pod trofeami z najważniejszych amerykańskich festiwali sztuki, naczynia Lilli wystawiane są w najznamienitszych muzeach, kosztują setki dolarów. Opowiada: - Nigdy nie chodziłam do szkoły artystycznej, nie wiem, skąd wziął się mój talent, jak przychodzi natchnienie. Słów „talent” i „natchnienie” nauczyłam się od Białych, my, kobiety Acoma, robimy to, co robiłyśmy zawsze. Podpatrywałam matkę, słuchałam jej rad. Mówiła: „Rozmawiaj z Matką Ziemią, śpiewaj Jej, bądź dla Niej dobra, to i Ona będzie dobra dla ciebie, powie ci, gdzie jest glina”.

Lilli Salvador sama szuka w pobliskich górach twardej jak kamień, szarej gliny. Zbiera kawałki skał, które potarte igłą pinii zamoczoną w wodzie dają niezwykłe barwy: żółcie, brązy, szarości, czerń i czerwień. I nagle przychodzi chwila, gdy zaczyna lepić, a potem malować nie wypalone jeszcze skorupy. To cała tajemnica jej sztuki.

Każde naczynie, które wyszło spod palców Lilli, ma przy dnie dwie cieniutkie linie, jedną zamkniętą, drugą z malutką przerwą. Lilli wierzy, że w tę przerwę wkłada swoje serce.

Namalowana na skorupie kreska zwijająca się jak ogon węża oznacza drogę do domu. Koło to słońce, romby to deszczowe chmury, ornament przypominający schody to Matka Ziemia; język obrazów jest taki sam, jak setki lat temu.

Czasem w duszy Lilli dzieje się coś niezwykłego, czego nie umie opisać, ale dokładnie wie, gdy to coś nadchodzi. Wtedy maluje papugę, świętego ptaka Acoma, wzór powtarzany przez stulecia, choć w Nowym Meksyku papug nigdy nie było.

- Gdy mieszkaliśmy na sąsiednim wzgórzu, wódz plemienia znalazł porzucone jajo - opowiada. - Trzymał je w cieple, pielęgnował, aż wykluła się papuga, najpiękniejszy, najbardziej kolorowy ptak. Może to legenda - Lilli zamyśla się - ale... Acoma przyszli do Sky City z północy. Na północy też nie ma papug, a gdzieś moi przodkowie musieli je widzieć.

W galerii Lilli Salvador większości naczyń nie można kupić. Należą do rodziny, są najdroższą pamiątką, relikwią. Naczynia trzeba dotykać, żeby dawać im życie.

- Weź naczynie do rąk - Lilli podaje mi okrągłą, stuletnią skorupę z wymalowaną papugą.

Lecz ja nie mam szczęścia do gliny, co wezmę w ręce, to stłukę.

- Nie bój się - mówi Indianka. - Jeśli naczynie, w którym nosi się wodę, wypadnie ci z rąk, znaczy, że bogowie tego chcieli. Duch wody wyleje się, będzie tak samo jak z chmurą: musi pęknąć, by na ziemię spadł deszcz. Stłuczone naczynie mówi Acoma: „Rozbijcie modlitwami chmury, niech spadnie deszcz”.

Powtórka z konkwisty

Petuuche Gilbert pyta sam siebie, jak żyć w świecie, który przestał być jednoznaczny.

Gdy Hiszpanie ochrzcili Acoma, zostawili Indianom namiastkę swobody. Uznali, że plemienny samorząd będzie, jak zawsze, pochodził z nadania mężczyzn klanu Antylopy.

- To dobrze, że zachowaliśmy system plemiennych rządów, łatwiej w ten sposób żyć w zgodzie z odwiecznymi nakazami - mówi Petuuche, ostatni wojownik Acoma.

- Jak to możliwe, bym mógł wybierać prezydenta największego mocarstwa świata, a nie mógł gubernatora małego plemienia? - pyta Petuuche, absolwent amerykańskich uniwersytetów.

Znajduje odpowiedź: nie jest ważne, czy władza jest wybrana, czy mianowana. Ważne, by służyła ludziom. Ale jeśli nie służy? Wybranej władzy można drugi raz nie wybrać. Co zrobić z mianowaną, by nie rujnować plemiennej struktury? Za każdym załatwionym pytaniem chowa się kilka następnych, jeszcze trudniejszych.

Albo - co zrobić, jeśli ludzie Acoma żądają dokumentów potwierdzających indywidualną własność ziemi, na której stoją ich domy, skoro tradycja każe, by cała ziemia należała do plemienia?

- Nie możemy rozdawać ziemi - mówi Petuuche Indianin. - Jak można dać ziemię, skoro nie można dać powietrza, deszczu, słońca?

- Prywatna własność uczy indywidualizmu i samodzielności, a kiedy uwierzymy w siebie, będziemy samodzielni, możemy konkurować z cywilizacją Białych - mówi Petuuche, amerykański intelektualista.

Bo Petuuche Gilbert uważa, że konkwista trwa, inna niż za Hiszpanów i w czasach Dzikiego Zachodu, ale w dalszym ciągu groźna i zaborcza.

- Czy to moralne - pyta - żeby o nas, tysiącletnim narodzie miesz- kającym tu od zawsze, decydował Wielki Ojciec z Waszyngtonu i Kongres USA? Biali zabrali nam ziemię, zbudowali swoją cywilizację, która wciska się w nasze głowy i serca.

- Jesteś dzieckiem tej cywilizacji, skończyłeś dwa uniwersytety, amerykański optyk zrobił ci okulary, nosisz amerykańskie dżinsy i amerykańską koszulę.

- Cywilizacja Białych to także wódka, narkotyki, seksualne wykorzystywanie dzieci. Zanim przyszliście, Indianie tego nie znali. Biali chcą, żeby Amerykę zamieszkiwał jeden naród: mówią o nas native Americans. Nie chcę być Amerykaninem, nawet native, ale Acoma.

- Nie czujesz się obywatelem USA?

- Jestem nim i inni Acoma także, choć naszych przodków nikt nie pytał, czy chcą tego obywatelstwa.

- Nie możecie być niezależni od USA.

- Dlaczego?

- Bo tak urządzony jest świat.

- Wiem - mówi Petuuche - że suchym stepem Nowego Meksyku nie pobiegną znów bizony. Ale chcemy być na swoim, żyć, jak nakazuje obyczaj i zmieniać go, jeśli zmiany uznamy za słuszne, a nie po to, żeby dostosować się do białej cywilizacji. Nie chcę dostawać pieniędzy z Waszyngtonu, bo to demoralizuje, choć muszę je przyjmować, żeby starczyło na naukę, leki, pomoc socjalną. Za to chcę sam ustalać podatki, gdy na naszej ziemi zbudujemy kasyno, sklep, stację benzynową, a nie kłócić się o każdego centa z władzą stanową i federalną. Musisz uznać, że jesteście tu gośćmi, zasiedziałymi, ale jednak u kogoś, więc dlaczego macie takie problemy z uznaniem praw gospodarzy?

W skrytości ducha Petuuche Gilbert marzy, że kiedyś Stany Zjednoczone rozpadną się jak ZSRR. Nie po to, żeby w Ameryce powstały granice albo żeby wybuchły wojny i niesnaski, ale po to, żeby oficjalna nazwa jego kraju brzmiała państwo Acoma, a nie rezerwat Indian Acoma. Bo życie w rezerwacie, to życie na cudzy rachunek, niżej godności plemienia, które wywodzi się od Anasazi, ludu znającego strony świata, astronomię i matematykę.

- Przecież Sky City nie wolno odwiedzać bez waszego pozwolenia?

- Na ziemi Indian zbudowano Albuquerque i Santa Fe. Mamy tam miejsce - w parkach dla turystów.

Gdy ostatni wojownik Acoma wrócił do Sky City z uniwersytetów, zmienił nazwisko: - Nazywałem się Gilbert Ortiz. Wybrałem indiańskie imię; Petuuche to skała w pobliżu Sky City. Nie mogłem dłużej używać nazwiska Ortiz, które nadali mi konkwistadorzy, odepchnąłem od siebie ostatni znak zależności od Hiszpanów.

- A dlaczego zachowałeś amerykańskie imię Gilbert?

- Bo wiem, że będziemy przepychać się z Amerykanami jeszcze przez 500 lat.

Kobiety zamiast Antylop

Zdaniem Carleen Salvador Acoma mają bardziej przyziemne problemy niż te, które zajmują głowę Petuuche. - Czasem Petuuche bierze marzenia za rzeczywistość - opowiada - chciałby odtrącić białą Amerykę. Zarejestrował się jako wyborca, lecz nie głosuje w wyborach prezydenckich, bo uważa, że to przeciw naszej niezawisłości, jest mu wszystko jedno, czy rządzą Republikanie czy Demokraci. Ja wybieram Demokratów, bo dają pieniądze na oświatę i opiekę medyczną, a bez dotacji nie dalibyśmy sobie rady. Z Republikanami zawsze przychodzą do Sky City ciężkie czasy.

Carleen jest specjalistką od edukacji dorosłych. Nie wie, dlaczego, ale pieniądze z kasyna wolą klanu Antylopy pomijają jej projekty. Wylicza, że 70-80 proc. Acoma pije. Cukrzyca, choroby wątroby i nerek są plagą plemienia. Szczęśliwie Acoma nie pracowali w pobliskich kopalniach uranu jak ich pobratymcy Laguna. W latach 60. Laguna mieli pieniądze, lecz kopalnie zamknięto, pieniądze skończyły się, zostały puste sakiewki, rak, rodzą się upośledzone dzieci.

- Petuuche jest trochę poetą, trochę filozofem - mówi Carleen. - A ja myślę, że poezją i filozofią nie odmienimy życia Acoma. Większość z nas kończy edukację na podstawówce. Znaczna część nie pracuje; i tak dostaną zapomogi. Uczymy młodzież, a nie uczymy dorosłych, więc jak rodzice mogą dawać przykład dzieciom?

- Rodzice uczą dzieci, jak być Acoma.

- Jedni uczą naszego języka, drudzy - jak pić. Jedni chcą, by dzieci studiowały, inni wpajają im bezradność posługując się straszakiem: uważaj, Biali mogą cię wynarodowić. To prawda, że uratowaliśmy naszą kulturę dzięki ludziom, którzy nie wychylili nosa poza puebla. To wystarczy, jeśli chcemy być folklorem. Lecz teraz plemię potrzebuje ludzi wykształconych, obytych w świecie i - czy uwierzysz? - są nimi kobiety. Prastary zwyczaj mówi, że mężczyźni Acoma mają władzę, a kobiety własność. Może oddałabym mężczyznom nieco majątku w zamian za władzę.

Los konkwistadora

Nie ma bogactwa, ale nie ma też skrajnej nędzy. Drewniane, parterowe domy, typowe dla amerykańskiej prowincji. W domach telewizory, wideo, cicho buczy klimatyzacja, na podwórkach parkują samochody. Wioski Acoma nie różnią się wiele od białych wsi w Nowym Meksyku.

Zaglądamy do domów, kobiety częstują nas mrożoną herbatą. Zdejmują wiszące na ścianach fotografie: to prababcia Inez, ten w sombrero to dziadek Juan, to zdjęcie z lat 30.; takie stroje zakładamy dziś tylko na plemienne święta w Sky City. Pokazują ceramikę, równie piękną jak ta lepiona przez Lilli Salvador. Dzieci opowiadają o szkole, gdzie uczą się ojczystego języka, o telewizyjnych kreskówkach (w indiańskich domach telewizory włączone są na okrągło), o rowerach i o psach.

Śmieją się i żartują, nie mają smutnych oczu; jestem z Carleen, do Carleen przyprowadził mnie Petuuche, to znaczy, że jestem swój.

Omijamy tylko te miejsca, gdzie w piekielnym skwarze siedzą mężczyźni zniszczeni przez alkohol.

- W rezerwacie obowiązuje prohibicja, musieli przemycić piwo - mówi Carleen. - A teraz patrz uważnie, już wyjechaliśmy z ziemi Acoma.

Przez kilka mil pobocza gęsto usłane butelkami, podarte gazety, dziurawe opony, śmieci, bród. Wjeżdżamy w przeraźliwie nędzną osadę, kilku pijanych mężczyzn podpiera ściany walących się ruder. Takiej nędzy i takiej drogi nie widziałem nigdy w życiu.

- To konkwistadorzy - mówi Carleen.

- Konkwistadorzy?

- Hiszpanie, prawnuki tych, którzy pierwsi zabrali naszą ziemię. Odcięli się od świata, gardzą Indianami, Meksykanami, Jankesami. Gdy tu przybyli, mieli wszystko i wszystko mogli. Dziś nie mogą nic. Jeśli zamkniemy się w pueblo, skończymy tak jak oni.

W hiszpańskiej wiosce San Fidel nie ma bieżącej wody ani kanalizacji. Nie ma szkoły, szpitala, posterunku policji, pracy. Ludzie dowiadują się o istnieniu osady tylko wtedy, gdy na zakurzonej drodze dochodzi do strzelaniny między zwaśnionymi rodzinami. O co poszło? O coś, co wydarzyło się sto, a może 300 lat temu. Potomkowie konkwistadorów pamiętają swoją historię równie mocno jak Indianie.

Za to w San Fidel są bary, czynne w dzień wypłaty 24 godziny na dobę. Można upić się w mrocznych, cuchnących pleśnią salach, można - choć prawo zabrania - upić się na zewnątrz. Klientami Hiszpanów są Indianie. Znają się od lat, widują codziennie, ale piją osobno. Czasem ktoś coś sobie przypomni, krzywo spojrzy albo powie złe słowo i wtedy w ruch idą noże.

Pociętych zszywają lekarze z pobliskiego szpitala. Szpital należy do Indian Acoma.

Taniec bizona

I nagle, bez żadnego wyraźnego dla mnie powodu, coś się urwało.

Lloyd Tortalita powiedział, że nie ma czasu, choć wcześniej gorąco zapraszał do domu. Petuuche Gilbert, ostatni wojownik Acoma, podobno wyjechał poza pueblo, choć nic o tym nie wspominał. Carleen Salvador zniknęła. Znów - zamiast rozmów - półsłówka. I oczy; szkliste, nieprzeniknione, pełne niemego wyrzutu.

Pogubiłem się w domysłach. Może Acoma zamknęli się za ścianą milczenia, bo Petuuche Gilbert rozmawiał ze mną bez zgody klanu Antylopy?

Może niechcący podeptałem tabu? A może Indianie poczuli się dotknięci, gdy powiedziałem, że jeszcze raz chciałbym wejść do Sky City, sam, bez grupy turystów? Acoma to mała społeczność, cztery tysiące ludzi w Sky City i trzech wioskach rezerwatu, wszyscy się znają, słowo krąży z prędkością światła.

Coś się musiało stać: „Gdy spotkasz Indian, nie wypytuj...”.

Zbliżał się wieczór. Z głupim uczuciem, że coś zostało zepsute, jechałem do indiańskiego szpitala.

Szpital wykorzystuje raptem kilka łóżek, nadmiar roboty miewa tylko ostry dyżur, zwłaszcza w dniach wypłaty. Wygląda jak wiejska klinika otoczona PGR-owskim osiedlem.

Dwa domy przyszpitalnego osiedla nazwane Centrum Wschodzącego Słońca zamieszkują dzieci Acoma i Laguna, Navajo ze szczepu Canoncito. Są ofiarami przemocy w rodzinie, od niemowlęctwa uzależnieni od alkoholu, narkomani.

Tego dnia zaczynały się wakacje, lecz dzieci z Centrum Wschodzącego Słońca nie wracały do domów. Regulamin stanowi, że powinny przebywać w ośrodku przez sześć miesięcy, lecz z reguły zostają o wiele dłużej; bezdomne, odrzucone, nikomu niepotrzebne.

Nad pustynią zachodziło słońce, kiedy dzieciaki wyszły na podwórze. Kilku chłopców trzymało w rękach bębny, reszta miała orle skrzydła przypięte do ramion lub bizonie grzywy na głowach. Zaturkotały bębny, Indianie zaczęli śpiewać, tym razem głośno, monotonnie, każda zwrotka podobna, niby mruczanka bez słów, choć opowiadała inną historię.

Tancerze ustawili się w równe szeregi, zatrzepotały orle skrzydła, bizonie łby schyliły się ku ziemi. Zaczął się taniec, nie dla Białych, jak w turystycznych parkach Albuquerque czy Santa Fe, lecz dla siebie; taniec w Centrum Wschodzącego Słońca jest częścią terapii. Starsi trzymali krok, maluchy dreptały bez składu i ładu burząc symetrię szeregu. Tańczyli taniec orła, za chwilę taniec bizona, znów taniec orła.

Patrzyłem w ich oczy, roześmiane, pełne radosnych ogników. Chyba mnie nie widzieli, a ja, nie wiedzieć czemu, też zacząłem się śmiać.

[Hasła: USA; Indianie; Acoma; obyczajowość; Sky City]