["Tawacin" nr 57 (1/2002)]

Zwierzenia Cienia

 

117. Zobaczyć prawdziwych Indian... Nie wystarczyły indiańskie protesty, marsze i okupacje. Nie dość było międzynarodowych konferencji i biegów z udziałem Indian. Nie pomogli tubylczy artyści, aktorzy, tancerze i piosenkarze, indiańskie gazety, wydawnictwa i strony internetowe. Mimo kilku dekad publicznej aktywności tubylczych przedstawicieli, dopiero gigantyczne komercyjne przedsięwzięcie sprawiło, że kilka miliardów ludzi na świecie mogło na ekranach telewizorów zobaczyć i usłyszeć prawdziwych Indian XXI wieku. Dzięki organizatorom XIX Olimpiady w Salt Lake City amerykańscy Indianie mieli swoje piętnaście minut - dosłownie i w przenośni. Ale czy potrafili je wykorzystać?

118. Wbrew pozorom, indiańskie akcenty pojawiły się przy okazji Olimpiad nie po raz pierwszy. Indianie byli już elementem westernowej ceremonii otwarcia Zimowej Olimpiady w Calgary. Także Igrzyska w Lake Placid, rozgrywane przed dwudziestu laty na ziemiach Irokezów, stały się dla tubylczych Amerykanów dobrą okazją do ubiegania się o rolę symbolicznych gospodarzy, ale także - do publicznego wyrażenia swojego sprzeciwu wobec ignorowania tubylczych praw do ziemi. Dziś jednak mało kto pamięta szczegóły tamtych wydarzeń - artystycznych, czy politycznych. Dlatego z tym większymi nadziejami czekano, by odziani odświętnie w skóry, pióra i paciory Indianie z pięciu tubylczych narodów ze stanu Utah - Ute, Goshute, Paiute, Szoszoni i Nawahowie - powitali w swoich językach przybyłych na Olimpiadę gości i otrzymali od nich symboliczne podarunki. Każdy gest i okrzyk Indian publiczność witała brawami. Gdy barwni tancerze i bębniarze zaprezentowali swe - doskonalone podczas licznych pow-wow - umiejętności, a łączący tradycje tubylcze i rockowe Robbie Robertson wykonał wraz z chórkiem Walela dwie nowe piosenki - publiczność szalała, jak na dobrym koncercie, czy meczu ulubionej drużyny (czyli dokładnie tak, jak oczekiwano). A zaraz potem pojawiły się wozy osadników, pieśni Mormonów i bajkowy świat dawnych Indian zaskakująco płynnie i bezboleśnie ustąpił miejsca pionierskiej sielance i symbolom współczesnej Ameryki. Indianie, raz jeszcze otoczeni przez najeźdźców, zniknęli gdzieś w ciemnościach.

119. Zobaczyć prawdziwych Indian... Nie ucichło jeszcze echo indiańskich bębnów nad olimpijskim stadionem, a już pojawiły sie głosy o zmarnowanej okazji. O tym, ze indiańska część otwarcia kolejnych Igrzysk okazała się jeszcze jedną kiczowatą pocztówką z przeszłości, w której rolą tubylczych Amerykanów było zabłysnąć po hollywoodzku i ustąpić ze sceny - nawet wcześniej niż bizony... Tubylczy wodzowie znów nie odegrali roli gospodarzy wobec prezydenta USA i oficjeli z MKOl. W sztafecie biegnących z olimpijskim zniczem zabrakło indiańskich bohaterów poprzednich Olimpiad - Bena Nighthorse Campbella (Szejena), srebrnego medalisty w judo i Billy'ego Millsa (Siuksa), złotego medalisty w biegu na 10000 metrów. Nikt nawet nie wspomniał Jima Thorpe... Zabrakło jednego głośno powiedzianego zdania, np. o tym, że Campbell to wódz Szejenów i senator USA, mieszkający w rezerwacie Ute w stanie Kolorado. Milionom ludzi powiedziałoby to o współczesnych Indianach więcej, niż całe olimpijskie pow-wow. A w połączeniu z elementami barwnego i dynamicznego widowiska stworzyłoby obraz pełniejszy, prawdziwszy, mniej cukierkowy i trywialny.

120. Być może taka właśnie rola Indian w otwarciu Olimpiady jest wynikiem ich szczególnej uprzejmości, gościnności i wdzięczności względem organizatorów i uczestników imprezy, dzięki której mogą zaistnieć publicznie, zwrócić na siebie ulotną uwagę mediów, zachęcić turystów do odwiedzania kasyn i rezerwatów, i do zostawiania w nich swoich pieniędzy. Być może na tym właśnie polega zbieżność interesów ludzi, którzy kosztem historycznej prawdy pragną coś zyskać, a uniknąć niemiłych skojarzeń, czy negatywnych emocji. Samym Indianom należy pozostawić odpowiedź na pytanie, na ile im się to udało - i przydało. A nam pozostaje zdać sobie sprawę z tego, iż zdecydowana większość naszych rodaków i tak przespała - ze względu na różnicę czasów - indiański show w Salt Lake City. Zaś w rywalizacji par tanecznych amerykański duet z Naomi Lang, kalifornijską Indianką Karuk, okazał się na Olimpiadzie lepszy od naszych rodaków, Sylwii i Sebastiana. I nie wiadomo, czy bardziej cieszyć się z tego, czy smucić...