[ "Tawacin" 2 (42) lato 1998 ]

 

Zwierzenia Cienia

 

65. W historii jednostek, zbiorowości i całych narodów bywają takie momenty, gdy szczególnie pamięta się o przeszłości. Właśnie jest jeden z takich momentów. Dla mnie - i zapewne dla paru do mnie podobnych. Wystarczy spojrzeć w kalendarz. Trzydzieści lat temu był rok 1968. Rok ważny dla całego pokolenia ludzi w Polsce, Europie i na świecie. Rok szczególny dla wielu historyków, polityków i socjologów. A także - choć z zupełnie innych powodów - ważny dla wielu Indian. W lipcowy dzień trzydzieści lat temu w St. Paul-Minneapolis narodził się AIM - Ruch Indian Amerykańskich. Uliczne patrole młodych miejskich Indian jako sposób na policyjne akty gwałtu, społeczną nietolerancję i przejawy rasizmu. Indiańskie szkoły przetrwania, w których młodzi tubylczy profesjonaliści oraz dziadkowie i babcie mieli przekazywać młodemu pokoleniu wiedzę o tubylczej historii, kulturze, obyczajach, języku. Demonstracje i okupacje jako przejaw dumy z bycia Indianinem i niezadowolenia z oficjalnych sposobów rozwiązywania "indiańskiego problemu". Powroty do tradycji, powroty do rezerwatów. Pierwsze dla wielu pow-wow, pierwsze szałasy potu, pierwsze tańce słońca. Taki był - czy też bywał - tamten Ruch w pierwszych latach swojego istnienia. A przynajmniej takim go widzieliśmy przez wiele następnych lat. Chociaż wtedy jeszcze mało kto u nas słyszał o AIM i nikomu nawet nie śniło się o Polskim Ruchu Przyjaciół Indian, to bez tamtych ludzi i tamtych wydarzeń pewnie nigdy nie doszłoby do narodzin naszego Ruchu lub też wyglądałby on zupełnie inaczej. I choć sam mogłem wtedy co najwyżej biegać z łukiem po podwórku, to w późniejszych latach naczytałem się i nasłuchałem o tym wszystkim dość, by - w sensie symbolicznym przynajmniej - uznać to za część swoich korzeni. By czasem czuć żal, że urodziłem się zbyt późno i zbyt daleko. A czasami radość, że dane mi było uniknąć dramatów, błędów i rozczarowań tamtego pokolenia. Ilu z nas miewa podobne dylematy...

66. Kolejne spojrzenie w kalendarz. 25 lat temu była wiosna 1973 roku. O Indianach pisały gazety wielu krajów, także polskie. W zawodnej pamięci trudno oddzielić zapamiętane wówczas strzępy bieżących doniesień od tego, co odkryłem już później - w starych gazetach dziadka, w czytelniach, na zlotach, biegach i Euromeetingach. W nagłówkach różnie - "protest", "okupacja", "odrodzenie". Ale zawsze - "Wounded Knee". I fotografie, na których dwóch ludzi pojawiało się szczególnie często. Dennis Banks i Russell Means. Anishinabe i Lakota - dwóch liderów okupacji i dwóch współtwórców ówczesnego rozgłosu AIM. Dla wielu - indiański duet-symbol tamtych czasów. Dziś - w ćwierć wieku później - obaj nadal aktywni nie tylko w świecie Indian, choć różnie potoczyły się ich losy. Kiedy niektórzy z nas poznali ich bezpośrednio - czy to osobiście, czy choćby z korespondencji - przestali być "tylko" bohaterami z fotografii, okazując się postaciami z krwi i kości, ludźmi nie pozbawionymi wad i słabości. Ale bez nich - i bez Wounded Knee II - inny byłby świat Indian końca XX wieku. I inny też byłby nasz Ruch. A może nie byłoby go wcale...

67. Kolejna kartka z kalendarza. Rok 1978. Dla Indian z USA to rok Najdłuższego Marszu z San Francisco do Waszyngtonu. Dla mnie i paru moich przyjaciół - rok naszego pierwszego (a drugiego w historii polskich indianistów) Zlotu. I dla nich, i dla mnie mija właśnie dwadzieścia lat symbolicznej wędrówki z miejsca, w którym kiedyś spotkali się ludzie o wspólnych pragnieniach i ideałach. Wędrówki z wyspy-idei Alcatraz lub z pierwszego Kręgu nad Soliną w Bieszczadach. Po drodze pełnej zakrętów i przeciwności, ale też pełnej chwil wzniosłych i radosnych. Pełnej rozstań i powrotów. Nowych twarzy i nowych kierunków. Spotkań w świetle ogniska i błądzenia po omacku. Wędrówki ku celowi - tyleż ambitnemu i wielkiemu, co mglistemu i wciąż trudnemu do opisania. I dla nich, i dla nas, i dla mnie.

68. Spadają kartki z kalendarza. Ilu lat potrzeba, by móc z dystansem spojrzeć na swój własny życiorys? A ilu, by ocenić dorobek pokolenia? Dla Ruchu Indian Amerykańskich trzydzieści lat to długa historia. AIM - ten sam, choć nie taki sam - z niemałym trudem nawiązuje dziś do lat świetności, z różnym skutkiem usiłując łączyć doświadczenie i mądrość aktywnych wciąż współtwórców Ruchu Dennisa Banksa i Clyde'a Bellecourta z zapałem i aspiracjami młodych bojowników. "Pokolenie Wounded Knee", które po ćwierć wieku spotkało się na rocznicowych uroczystościach w Pine Ridge, to dziś postaci tak różne, jak różne są życiorysy takich historycznych liderów AIM, jak John Trudell, Leonard Peltier czy Dino Butler. Trudno mierzyć ich jedną miarą, tak jak trudno jednoznacznie ocenić historię, dorobek i szanse Ruchu, który przez dłuższy lub krótszy okres swego życia tworzyli. Przy wszystkich różnicach dzielących ich Ruch i nasz, podobną co AIM drogą - ku niezbyt określonej i niekoniecznie wspólnej przyszłości - wydają się zmierzać uczestnicy PRPI. Fenomeny obu Ruchów doczekały się już nawet niejednego opisu, ostatnio nawet przez ludzi "z wewnątrz". Jednak ich ewolucja trwa i niejedna kartka spadnie jeszcze z kalendarza, nim dobiegnie końca, czy też - jak woleliby zapewne Indianie - zatoczy pełen krąg.