[ "TAWACIN" 4 (48) zima 1999 ]

 

Zwierzenia Cienia

 

85. Jestem zdrajcą. Tak przynajmniej wynika z interesującej analizy sytuacji w PRPI (dla tych co nie wiedzą - Polskim Ruchu Przyjaciół Indian) opublikowanej ostatnio w jednym z ciekawszych indianistycznych pisemek pod znamiennym tytułem "Czy PRPI jeszcze istnieje?". Na tropie zdrady autor analizy przyjrzał się powodom z których doświadczeni indianiści opuszczali przed czasem tegoroczny zlot lub nie pojawili się na nim w ogóle. Wszystkich razem (a więc także mnie i moją żonę) podzielił na cztery grupy: 1) tych, którzy woleli wziąć urlop tylko na przedzlotowe spotkanie tzw. "tradycjonalistów"; 2) tych, którzy opuścili zlot wcześniej, zniechęceni warunkami bytowymi; 3) "zdrajców", którzy przenieśli się na "prywatną imprezę, gdyż tam było jezioro, dobra woda i konie"; 4) osamotnionych, którzy poszli w ślady swoich kumpli.

86. Rozumiem intencje autora a nawet je podzielam. Przy takim podziale, sam musiałem uznać się za "zdrajcę". Tyle, że nie zgadzam się z opinią, że wyjeżdżając z obozu pod Świeciem "zdradziliśmy" ideę Zlotu, Ruchu, czy "wspólnoty". Że obecność na całym Zlocie jest głównym dowodem bycia prawdziwym, "czującym wspólnotę z innymi" indianistą. Że takie czy inne miejsce rozbicia tipi (i postawienia samochodu) przez jakąkolwiek grupę czy osobę może zwiastować kryzys całego Ruchu. Jest prawdą, że idea Ruchu wiązała się z ideą Zlotu niemal od zawsze. Całoroczne czekanie, poświęcenie, czasami związane ze Zlotem ryzyko - wszystko to prawda, wpisana w życiorysy setek polskich przyjaciół Indian. Nie bez powodu dla większości z nas Zlot był i pozostaje najważniejszym wydarzeniem w roku. Nie bez przyczyny sam jeżdżę na nie od ponad dwudziestu lat (i nadal zamierzam jeździć!). Nie dla zlotów jednak powstał, i od blisko ćwierć wieku istnieje, nasz Ruch.

87. Trzeba mieć szacunek dla tradycji, ale i świadomość zmian. Kiedyś możliwości spotykania się i wspólnego działania przez cały rok były daleko mniejsze, niż dzisiaj - i dlatego większa była ranga Zlotu. Przez kilkanaście lat te "wielkie spotkania Ruchu" trwały jednak zaledwie przez jeden weekend i gromadziły około setki uczestników. I normalne było, że wprost ze Zlotu rozjeżdżaliśmy się w małych grupach po kraju. Czy więc komukolwiek z Ruchu można mieć za złe, że nie widzi sensu przebywania ponad tydzień w kilkusetosobowej zbiorowości, z którą nie odczuwa już podobnej bliskości? Że nie czuje się dobrze, swobodnie, "u siebie" w niejednorodnej grupie, której charakter - lub sama nawet obecność - może przeszkadzać w kontaktach z tymi, dla których głównie przyjechał i zorganizowaniu takiego zlotu (i programu), o jakim marzył? Że nie widzi możliwości zdziałania zbyt wiele "bez władz i przywódców, którzy nie są potrzebni, bo jesteśmy ruchem"? Że dla "naładowania akumulatorów" szuka lepszych warunków (także bytowych) i korzysta z propozycji innych zlotowych przyjaciół? Że w atrakcyjnym miejscu, "gdzie woda czysta i trawa zielona", w gronie kilkudziesięciu osób (o różnym "stażu" i sposobie widzenia PRPI) odnajduje nie tylko atmosferę dawnych Zlotów, nie tylko konie i kanu (tak cenione przez wielu zlotowiczów), ale także o wiele większą możliwość i chęć organizowania się i twórczego działania? A może taka jest właśnie przyszłość Ruchu?

88. Możliwe, że jestem zdrajcą. Ale w takim razie zdrajcami są także ci wszyscy - aktywni na wiele innych sposobów polscy przyjaciele Indian - którzy w przeciwieństwie do mnie na zloty nie jeżdżą od lat, bo np. dawno stracili nadzieję, że można na nich realizować nie tylko ich własną, ale jakąkolwiek sensowną wizję indianizmu. Zdradzili też ci, którzy na naszych zlotach pojawiają się tylko sporadycznie, by - choć mają już własne indiańskie ścieżki - spróbować jednak zrobić coś razem z nami, podtrzymać symboliczną więź z PRPI lub choćby zaznaczyć swą obecność i przyjrzeć się jego obecnej formie. Nie wiem natomiast, kim są ci, którzy co prawda bywają na zlotach od ładnych paru lat, ale nie stać ich nawet na poranne "Witaj!", nie mówiąc o jakiejkolwiek pozytywnej inicjatywie (zlotowej lub innej). I nie jestem pewien, czy aby zlotowi zadymiarze, pijaczkowie i anarchiści nie zostali - na skutek tolerancji i bezsilności nas wszystkich - uznani za nieodłączną część tak cenionej przez nas zlotowej idei i tradycji. Nie czuję się ich bratem. Może więc i jestem zdrajcą. Ale za to w dobrym celu i w nienajgorszym towarzystwie.