[ "TAWACIN" 3 (51) Jesień 2000 ]

 

Zwierzenia Cienia

 

97. Nie jestem indianistą - tradycjonalistą. Nie należę do grupy rzemieślników - praktyków. Nie noszę, ani nie trzymam na ścianie, pięknego stroju dawnych Indian, bogato zdobionego koralikami, quillem, muszelkami, piórami, włosiem i wszystkim, co podsuwa dusza artysty, inwencja twórcy, Matka Ziemia, duchy przodków, albumy ze wzorami i specjalistyczne katalogi. Nie poświęciłem długich zimowych wieczorów na jego zrobienie, nie zdobyłem go drogą wymiany za inne wykonane własnoręcznie (a cenione wśród innych) gadżety, nie kupiłem go na zlotowym straganie, czy w internetowym sklepie wysyłkowym. Nie uszyłem sobie własnego tipi, udekorowanego niepowtarzalnie (aczkolwiek w zgodzie z przyjętą konwencją) od wejścia aż po końce tyczek, wyposażonego w wewnętrzną ściankę i ozan (daszek nad posłaniem), futrzane siedziska, skórzane torby, plecione oparcia i dziesiątki innych pomniejszych sprzętów, sprawdzonych przez setki lat w indiańskich gospodarstwach. Nie mam całego arsenału broni wojennej, myśliwskiej i ceremonialnej, przechowywanej pieczołowicie i demonstrowanej (a czasem i używanej) w stosownych okolicznościach (a coraz częściej produkowanej przez profesjonalne firmy z całymi katalogami ofert). Nie zdobyłem się na posiadanie choćby jednej prawdziwej indiańskiej fajki i torby na pół tuzina towarzyszących jej obrzędowych przedmiotów, nie mam także ceremonialnych świstawek z orlich kości, włóczni i lasek, muszli i wachlarzy, ani zestawu zdobiących głowę "piórników". Nie mam też ręcznego bębna (a jest ich tyle rodzajów), drewnianego fletu, indiańskiej grzechotki, czy choćby dzwonków, przy wtórze których mógłbym nauczyć się starych obrzędowych pieśni, wieczornych kołysanek, czy hitów "49" z pow-wow w Pine Ridge, Browning, Calgary, czy Nowym Jorku. Nie stać mnie na porządny ciepły koc, najlepiej w stosowne pasy i z autentyczną naszywką HBC (więc gdzie mi tam do tańca koca, czy zbierania darów na "giveaway"). Nic z tego - nie zdobyłem się nawet na zdobiony "paciorami" futerał na komórkę, czy choćby mały breloczek do kluczy...

98. Nie jestem też tradycjonalistą - teoretykiem. Nigdy nie wygrzebywałem w bibliotekach i antykwariatach zakurzonych tomów o tradycyjnych indiańskich kulturach i religiach. Nie sprowadzałem z Zachodu (osobiście, przez przyjaciół, czy internet) barwnych albumów z wyrobami i wzorami, wznowień klasycznych dzieł etnografów z przełomu stuleci, czy mało znanych wspomnień ostatnich świadków dawnego stylu życia różnych plemion. Nie tłumaczyłem - i nie zmuszałem innych do tłumaczenia - najciekawszych fragmentów tych książek (nawet bez cienia nadziei na ich wydanie) i nie zbierałem ich w kserowane później broszury dla wąskiego grona podobnych mi fanatyków i zapaleńców. Nie dyskutowałem z nimi po nocach o zagadkach wiedzy tajemnej indiańskich tradycjonalistów, o znaczeniu poszczególnych wzorów i kolorów na ceremonialnych przedmiotach, o szczegółowych opisach dawnych rytuałów, czy stowarzyszeń, ani o źródłach i konsekwencjach historycznych przemian różnych elementów materialnej i duchowej kultury ukochanego plemienia. Nie gromadziłem stosów muzealnych katalogów, dokumentalnych filmów i archiwalnych nagrań, kartkowanych i odtwarzanych w nieskończoność w celu rozszyfrowania kroków tańca, rytmu bębnów i tekstów pieśni. Nie poszukiwałem słowników, rozmówek i kaset do nauki języka "mojego" plemienia, ani rozsianych po świecie innych ludzi, którzy wierzą, że znajomość np. choćby podstaw lakockiego może z czasem przybliżyć mnie do lepszego poznania - a może i przyjęcia - do hermetycznego świata tradycyjnych Lakotów.

99. Nie jestem także tradycjonalistą "społecznym", funkcjonującym jedynie w grupie innych podobnych mi indianistów - tradycjonalistów. Nie czuję się członkiem żadnego określonego plemienia, i nawet pół-żartem nie twierdzę, że należę (lub przynajmniej mógłbym należeć) do jednego z nich. Z żadnym z nich nie odczuwam też jakiejś szczególnej bliskości duchowej, która skłaniałaby mnie do poszukiwania jakiegoś ukrytego mistycznego pokrewieństwa i dążenia do charakterystycznej dla większości tradycjonalistów z PRPI swoistej "plemiennej mimikry". Nie należę też do żadnego z rosnących jak grzyby po deszczu tradycyjnych stowarzyszeń, ani się nimi szczególnie nie fascynuję. Nie organizuję spotkań grupy, z którą się utożsamiam, ani nie planuję swojego wolnego czasu głównie pod kątem udziału w mniej lub bardziej hermetycznych spotkaniach i ceremoniach krajowych i zagranicznych współbraci w tradycjonalizmie (strasząc, że odetnę się od reszty Ruchu, jeśli nie będę miał w nim zarezerwowanej wystarczająco wygodnej, a najlepiej do pewnego stopnia uprzywilejowanej, pozycji). Nie tworzę monotematycznych pisemek, broszur, ani stron www, poświęconych "jedynie słusznemu", najlepszemu i najwartościowszemu moim własnym zdaniem plemieniu, nie toczę pół-żartem, pół-serio "międzyplemiennej" rywalizacji z tradycjonalistami z innych grup, ani też nie zawieram z nimi chwilowych sojuszy.

100. Nie czuję się indianistą - tradycjonalistą (zwanym też czasami folklorystą, strojarzem, sekciarzem, obrzędowcem, takinistą, itp.) Nie mam za wiele wspólnego z żadną z wyżej wymienionych form interesowania się Indianami (a przynajmniej nie stanowią one głównego obszaru moich zainteresowań). Ale jednocześnie - mam na przykład zwykłą czerwoną przepaskę, otrzymaną przed kilkunastoma laty koło Sztumu podczas jednego z pierwszych w Polsce szałasów potu. Mam ją i zakładam, gdy przynajmniej raz w roku mam okazję spotkać się w szałasie z innymi przyjaciółmi Indian, którzy kiedyś zaakceptowali taką właśnie formę relaksu, oczyszczenia, rozmowy, medytacji lub modlitwy. Zdzieram też kolejne własnoręcznie skrojone w kwadrans mokasyny - proste, nieforemne i pozbawione ozdób praktyczne buty codziennego użytku, jakże podobne do wystawianych choćby w Smithsonian Museum. Jako jeden z pierwszych poszukiwałem z Niedźwiadkiem w lakockiej mowie i obrzędowości ukrytych znaczeń, wiedzy i mądrości (stąd wziął się choćby lakocki przecież tytuł naszego pisma). Cenię sobie fajkę, podarowaną mi przez zlotowego przyjaciela sprzed lat, przechowywaną z troską i zapalaną tylko przy szczególnych "indiańskich" okazjach. Mam też coraz większe uznanie i szacunek dla tych moich przyjaciół - tradycjonalistów z PRPI, którzy wybrali taką właśnie - skrótowo i być może nieudolnie naszkicowaną powyżej - drogę własnego rozwoju, sposób osobistej ekspresji i poznawania indiańskiego świata. Jako wieloletni bywalec naszych letnich zlotów i wielu innych lokalnych imprez Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian zauważam i doceniam przemiany, jakim podlega jego tradycjonalistyczny nurt (podkreślam - nurt, nie odłam) oraz ogromny wkład tego nurtu w rozwój i popularyzację tematyki indiańskiej w naszym kraju. Dostrzegam pojawiającą się coraz częściej otwartość liderów naszego tradycjonalizmu na światopoglądowe dyskusje oraz ich tolerancję dla rozmaitych punktów widzenia obranej przez nich samych drogi. Cieszy mnie deklarowana przez nich świadomość konieczności poszanowania wartości, zasad i obrzędów uznawanych przez samych Indian za święte, nienaruszalne, a czasem nawet zastrzeżone dla nich samych. Cieszy mnie dążenie do kontaktów z autentyczną indiańską starszyzną i tubylczymi tradycjonalistami, radują żmudne, lecz przynoszące owoce poszukiwania u źródeł (ale także zrozumienie dla indiańskich zakazów, niechęci i oporów przed otwieraniem się na innych). Cieszy także rosnące wśród tradycjonalistów zrozumienie ważności innych nurtów w naszym Ruchu - w tym ustawianego czasem na przeciwnym biegunie współczesnego nurtu działalności społeczno-politycznej i solidarnościowej. Cieszy wreszcie poszerzanie ich własnej działalności o pewne (niedoceniane, lub mało dotąd zauważalne) nowe formy działalności - aktywne wspieranie indiańskiego tradycjonalizmu, ruchów ekologicznych, czy współczesnych tubylczych przywódców i organizacji walczących w obronie starych indiańskich praw, kultur i religii. Do tego wszystkiego pojawia się powoli umiejętność ciekawego i klarownego opowiadania przez tradycjonalistów o sobie (kiedyś może nawet sami zaczną o sobie pisać..) Choć więc nie jestem jednym z nich, to cenię nie tylko materialną, ale także - a nawet zwłaszcza - intelektualną i duchową stronę ich indiańskiej ścieżki, świadczącą o coraz większej dojrzałości większości tradycjonalistów, o stałym rozwoju ich różnych grup i stowarzyszeń o skomplikowanych nazwach, strojach, malunkach twarzy i ozdobach głowy. A jednocześnie gotów jestem przekonać każdego, że - by tylko przy nakryciach głowy pozostać - noszone przez mnie przy różnych okazjach: czerwony beret ze znaczkiem AIM, baseballowa czapeczka z naszywką "Remember Wounded Knee", czy kowbojski kapelusz z orlim piórem i znaczkiem "Free Peltier" od dziesiątków lat - nie gorzej niż akceptowane wszak przez tradycjonalistów cylindry i parasole - wpisują się w żywą i bogatą tradycję oraz materialną kulturę tak współczesnych Indian, jak i naszego Ruchu.