Charles A. Eastman (Ohiyesa)
Z lasu do cywilizacji
przeł. Beata Skwarska

indiańska autobiografia,
Biblioteka "Tawacinu" nr 31, TIPI, Wielichowo 2005, ISBN 83-919264-1-9, format 145×205, stron136, ilustracje, cena 19 zł

Drugi tom autobiografii dakockiego lekarza i działacza społecznego (1858-1939). Przejmująca opowieść o latach spędzonych w szkole z internatem, o praktyce lekarskiej w rezerwacie Pine Ridge, o dramatycznych wydarzeniach nad Wounded Knee w 1890 roku, wreszcie o wytrwałej pracy na rzecz Indian.

Osiągnąłem wiek lat piętnastu i miałem już rozpocząć życie mężczyzny, w naszym, indiańskim rozumieniu tego słowa, kiedy wszystko się zmieniło. Pewnego pięknego wrześniowego poranka, gdy wracałem z codziennego polowania, dostrzegłem już z oddali, że w obozie panuje nienaturalne poruszenie i podniecenie. Moja wierna babcia oczekiwała mnie i jako pierwsza przekazała wielką nowinę.
- Wrócił twój ojciec, ten, o którym myśleliśmy, że zginął z rąk białych - powiedziała.

Spis rzeczy
Wstęp — Marek Nowocień
I Początek drogi
II Pierwsze dni w szkole
III Na szlaku białego człowieka
IV College na Zachodzie
V College na Wschodzie
VI Lekarz wśród Indian
VII Wojna o Taniec Ducha
VIII Wojna z politykami
IX Cywilizacja w teorii i praktyce
X W stolicy
XI Powrót do lasu
XII Dusza białego człowieka



VII Wojna o Taniec Ducha

Szał religijny, taki jak ten w latach 1890-91 jest w zasadzie obcy indiańskiej filozofii. Przypomniałem sobie, że sto lat wcześniej, podczas klęsk Algonkinów, rozgorzała podobna wiara, zapoczątkowana przez przebiegłego proroka Delawarów, brata Tecumseha. Rozwiała się wtedy nadzieja na jedność rasową i moi ludzi zaczęli na oślep szukać duchowego pocieszenia, które pomogłaby im w okresie zamieszania i nieszczęścia. Ufam, że pierwsi prorocy "Czerwonego Chrystusa" byli niewinni i szczerzy, choć niewątpliwie znaleźli się i tacy, którzy prorokowali ku chwale samych siebie i wprowadzali nowe, fantastyczne elementy do rytuałów, by przyciągnąć wyznawców.
Tancerze ducha zaczęli się powoli gromadzić nad strumieniem Medicine Root i na obrzeżach Złych Ziem. Ich izolacja wzmogła się jeszcze bardziej, gdy agent wydał rozkaz zebrania się w agencji wszystkim, którzy nie wyznawali nowej religii. Wkrótce kilka tysięcy „przyjaznych” Indian rozbiło obóz nad strumieniem White Clay, niedaleko agencji. Zbliżała się połowa grudnia i jak na tę porę roku zima była wyjątkowo łagodna. Tancerze twierdzili, że śnieg nie spadnie dopóki odbywać się będą ich obrzędy.
Pewien Indianin o imieniu Mały (Little), który dopuścił się wykroczenia w rezerwacie i uciekał przed aresztowaniem, pojawił się w agencji w dniu wydawania przydziałów, mając na celu, jak się wydawało, stawianie oporu władzy. W mojej przychodni utworzono salę spotkań policji indiańskiej, wykorzystywaną też jako miejsce zebrań rady. Tego właśnie ranka odbywało się zebranie rady. Słyszałem głośnie rozmowy. Byłem zbyt zajęty, by zwracać na nie uwagę, ale mój asystent poszedł przysłuchiwać się przemówieniom. Nagle w sali zakotłowało się i George wpadł niczym burza do mojego gabinetu, krzycząc w podnieceniu: "Uważaj, przyjacielu! Będą walczyć!". Poszedłem zobaczyć, co się dzieje. Przed salą zebrał się tłum, a policję otoczyli Indianie z bronią palną i nożami w ręku. "Dalej, załatwić ich!" — krzyczał jeden, a inny uniósł kamienną maczugę nad głowę policjanta. Próba zatrzymania Małego napotkała nieprzejednany opór.
W tym krytycznym momencie przed zbiegowiskiem stanął postawny Indianin, ubrany niczym biały, i przemówił czystym, pewnym i niemal sarkastycznym głosem.
— Przestańcie! Ruszcie głową! Co chcecie zrobić? Zabić własnych krewnych? Zabić wszystkie bezbronne białe kobiety i dzieci? A potem co? Do czego doprowadzą te odważne słowa i dzielne czyny? Ile zdołacie się bronić? Wasz kraj jest otoczony siecią torów kolejowych; w ciągu kilku dni pojawią się tu tysiące białych żołnierzy. A co z amunicją? z zapasami? Co się stanie z waszymi rodzinami? Myślcie, bracia, myślcie! To szczeniacka wściekłość.
Był to "przyjazny" wódz, Amerykański Koń (American Horse), i jak wspominam to wydarzenie, wydaje mi się, że jego słowa miały niemalże magiczną moc. Całkiem możliwe, że ochronił nas przed masakrą; z pewnością zabicie policjantów reprezentujących władzę rządu skończyłoby się ogólną masakrą. Prawda jest taka, że Indianie, którzy popierali agenta, byli w równie dużym niebezpieczeństwie ze strony swych dzikszych braci niż biali. W gruncie rzeczy mówiło się, że żywiono do nich jeszcze większą niechęć. Jack Czerwona Chmura (Red Cloud), syn wodza, przyłożył lufę rewolweru niemal do twarzy Amerykańskiego Konia.
- To ty i inni twego pokroju - krzyknął - doprowadzili do zdrady naszych! Mężny wódz nawet nie mrugnął okiem. Nie zwracając uwagi na oskarżyciela, spokojnie wszedł do biura. Zamknęły się drzwi, tłum się rozszedł i na jakiś czas niebezpieczeństwo wydawało się zażegnane.
Tamtego wieczora zaskoczyła mnie późna wizyta Amerykańskiego Konia, bohatera dnia. Przyszedł razem z żoną. Ledwo co usiedli, a moje drzwi ponownie się uchyliły i wszedł kapitan Sword, a za nim porucznik Thunder Bear i większość policji indiańskiej. W moim małym pokoju zrobiło się tłoczno. Poczęstowałem ich tytoniem, który, choć sam nie paliłem, miałem zawsze pod ręką dla gości. Po chwili milczenia wódz wstał i ceremonialnie uścisnął moją dłoń. W krótkiej przemowie prosił mnie o radę w tej trudnej sytuacji, w której z jednej strony stali tancerze ducha, ludzie ich własnej krwi, a z drugiej rząd, któremu przysięgali lojalność.
Zgodnie z indiańską etykietą miałem dwie, trzy minuty na rozważenie tego, co powiedzieć. W końcu powiedziałem coś takiego: "By nie sprzeniewierzyć się żadnej ze stron, możemy zrobić tylko jedno. Musimy uczynić wszystko, by doprowadzić do pokojowego rozstrzygnięcia tej sprawy. Bądźmy cierpliwi, starajmy się zawrzeć układ z tymi radykalniejszymi, mimo że co niektórzy, kąpani w gorącej wodzie, mogą nastawać na nasze życie. Jednakże gdy dojdzie do najgorszego, naszym obowiązkiem jest służyć rządowi Stanów Zjednoczonych. Oby nikt nie zarzucił nam braku lojalności! Postępując tak, czy zginiemy, czy nie, nie będziemy musieli nikogo przepraszać".
Gdy inni odeszli, Sword poinformował mnie w tajemnicy, że co niektórzy młodzi wojownicy odgrażali się, że zabiją Amerykańskiego Konia podczas snu i że jego przyjaciele zmusili go, by poprosił mnie o gościnę na kilka dni. Zaprowadziłem żonę Amerykańskiego Konia do małego pokoju, który stał wolny i wkrótce usłyszałem trzy uderzenia służbowego dzwonu - sygnał, bym stawił się w biurze agenta.
Oczekiwał mnie agent, jego sekretarz i inspektor. Wszyscy wcześniej uznali, że sytuacja jest poważna.
- Widzi pan, doktorze - powiedział agent - dzisiejszy incydent zaplanowany został z niezwykłą dokładnością, tak że nawet nasza czujna policja została zaskoczona i z łatwością pokonana. Co będzie dalej, nie sposób przewidzieć, ale musimy być przygotowani na wszystko. Chętnie wysłucham, co ma pan do powiedzenia - zakończył.
Powiedziałem mu, iż nie wierzę, żebyśmy mieli do czynienia z jakimś poważnym spiskiem, tudzież intencją wypowiedzenia białym wojny. Według mnie przybycie wojsk zostałoby uznane przez tancerzy ducha jako zagrożenie lub wyzwanie i zmusiłoby ich do obrony. Nie popierałem takiego rozwiązania, nie popierał go też pan Cook, którego też wezwano do udziału w naradzie. Urzędnicy jednak najwyraźniej obawiali się powstania i twierdzili, iż ich obowiązkiem jest obrona życia pracowników agencji oraz jak najszybsze wezwanie żołnierzy. Posłano po Sworda, Thunder Bear i Amerykańskiego Konia, a ich opinie wydawały się w pełni zgodne z opinią agenta i inspektora, wobec czego uznano, iż sprawa jest rozwiązana. W rzeczywistości agent zatelegrafował do fortu Robinson z wezwaniem wojsk, zanim jeszcze odegrał fikcyjną konferencję z Indianami; wojska były już w drodze do Pine Ridge.
Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale stopniowo dowiadywałem się, że Siuksowie mieli wiele powodów do skarg i głębokiego niezadowolenia. Były one przyczyną nieporozumień i mniej lub bardziej wiązały się z szałem Tańca Ducha i narastającym niepokojem. Co jakiś czas obcinano przydziały żywnościowe; ludziom brakowało jedzenia , a ich protesty i apele pozostawiano bez odpowiedzi. Świat nie widział podobnego oszustwa kosztem bezbronnych ludzi jak to biali politycy oszukiwali biednych tubylców! Nigdy też nie było na świecie bardziej bezwartościowych "kawałków papieru" niż liczne traktaty z Indianami i dokumenty rządowe! Wśród ludzi panowały choroby, a wskaźnik śmiertelności był alarmujący, szczególnie wśród dzieci. Z tych to powodów powoli narastały problemy, ale mogły one być zażegnane humanitarnie i pojednawczo. Sam "szał Mesjasza" był w znikomym stopniu źródłem zagrożenia i można było równie dobrze wezwać wojsko, by rozprawiło się z Billy Sundayem i jego histerycznymi zwolennikami. Inne plemiona, które przyjęły nową religię pozostawiono samym sobie i szał zmarł śmiercią naturalną w ciągu kilku miesięcy.

Mato-wa-nahtaka (Kicking Bear)

Do przywódców malkontentów w tamtym czasie należeli Jack Red Cloud, No Water, He Dog, Four Bears, Yellow Bear i Kicking Bear. Do przyjaznych wodzów należeli American Horse, Young Man Afraid of his Horses, Bad Wound i Three Stars. Istniała też pewna grupa, której postawa nie była do końca określona i do niej zaliczał się Czerwona Chmura (Red Cloud), największy ze wszystkich wodzów. Niegdyś dowodził on ludźmi i odnosił wspaniałe zwycięstwa zarówno w bitwie, jak i w dyplomacji, teraz był ponad siedemdziesięcioletnim starcem żyjącym w domu na farmie, który zbudowano mu niecały kilometr od agencji. Przychodził na spotkania rady, ale albo nie mówił nic, albo bardzo niewiele. Nikt dokładnie nie wiedział, po czyjej jest stronie, ale wydawało się, iż podupadł na duchu i umyśle i jest przekonany o beznadziejności sprawy swych ludzi.
To właśnie Czerwona Chmura podczas wielkiej narady w Górach Czarnych, po tym jak biskup Whipple zakończył swą inwokację, zadał komisji rządowej historyczne pytanie: "Do którego Boga modli się teraz mój brat? Do tego samego, którego dwa razy oszukali, podpisując z nami traktaty, później złamane?".
Wczesnym rankiem po próbie aresztowania Little, wpadł George i obudził mnie.
- Szybko, chodź! - krzyczał - żołnierze już tu są! Spojrzałem w kierunku strumienia White Clay, potem w stronę miasteczka kolejowego Rushville, w Nebrasce, oddalonego o dwadzieścia pięć mil.
Gdy słońce wstawało nad ostro zakończonymi grzbietami górskimi, czarnymi od porastających je sosen karłowatych, dojrzałem przemieszczający się tuman kurzu, który znaczył trasę przemarszu Dziewiątego Pułku Kawalerii. W obozach przyjaznych Indian zapanowało zamieszanie. Do agencji zaczęły schodzić się kobiety z dziećmi, obawiając się, że okrutni żołnierze zaatakują przez pomyłkę ich wioski. Ci, którzy nie słyszeli o ich wezwaniu do rezerwatu, spieszyli do biura dowiedzieć się, co się dzieje. Tych, którzy mnie pytali, zapewniałem, że wojska przybyły pilnować porządku, ale niełatwo było rozwiać ich podejrzenia. Gdy kawaleria zbliżyła się, zobaczyliśmy, iż byli to czarni żołnierze ubrani w płaszcze z bizonich skór i czapki z futra piżmoszczura. Indianie natychmiast przezwali ich "bizonimi żołnierzami" (buffalo soldiers). Zatrzymali się na otwartym terenie, przed zabudowaniami agencji, i tam rozbili obóz tymczasowy. Wieść rozeszła się już wzdłuż i wszerz rezerwatu i powstawały przeróżne plotki. Na każdym wzgórzu dostrzec było można indiańskich zwiadowców obserwujących uważnie obozowisko żołnierzy.
W tym momencie z fortu Yates, który znajdował się jakieś 250 mil na północ, dotarła zaskakująca wiadomość, że Siedzący Byk - opierając się aresztowaniu - został zabity przez policję indiańską. Wraz nim zginęło kilku jego ludzi i paru policjantów. Potem usłyszeliśmy, że pozostali członkowie jego grupy uciekli w naszym kierunku, a wkrótce potem, że dołączyła do nich grupa Wielkiej Stopy (Big Foot) z zachodniej części agencji Cheyenne River, leżącej na ich drodze. Wojska amerykańskie nadal zajmowały miejsca strategiczne. Prasa oczywiście podchwyciła temat, wyolbrzymiając zagrożenie i zapowiadając "indiańskie powstanie". Reporterzy byli również u nas, udało im się zdobyć "wiadomości", o jakich nikt inny nie słyszał. Graniczne miasta fortyfikowano, a kowboje i milicja czekali w pogotowiu, żeby móc stawić opór "czerwonym diabłom". Niektóre grupy na pograniczu celowo podgrzewały atmosferę, licząc na zyski, ponieważ w takich sytuacjach wydaje się ogromne sumy pieniędzy. A jeżeli chodzi o biednych Indian, byli równie przestraszeni jak biali, i być może mieli ku temu więcej powodów.
Generał Brook rozpoczął negocjacje z tancerzami ducha i w końcu namówił ich, by przyszli bliżej. Rozbili obóz na równinie około mili na północ od nas, podczas gdy bardziej uległe grupy zebrały się na południu lub na zachodzie. Zaryglowano drzwi ogromnej szkoły z internatem, zamykając w budynku setki indiańskich dzieci - częściowo dla ochrony, a częściowo w roli zakładników mających wymusić na ojcach właściwe zachowanie. W tym momencie w agencji znajdowali się wszyscy pracownicy rządowi z rodzinami, z wyjątkiem tych, którzy uciekli wcześniej, oraz handlarze, misjonarze i farmerzy, oficerowie i dziennikarze. Było to przedziwne zbiorowisko.
W tym czasie pełnym niepokoju i nerwowych napięć, co spokojniejsi spośród nas zajmowali się swoimi sprawami, nie wierząc w tragiczną możliwość kolejnej indiańskiej wojny. Jak można sobie wyobrazić, byłem ogromnie zajęty. Wielu Indian, przyzwyczajonych do wygodnych domów z drewna, zmuszonych było do spędzania tej zimy w namiotach, a co za tym idzie - chorowało więcej ludzi niż zwykle. Byłem mile widziany w obozach wszystkich grup i odłamów. Podobnym przywilejem obdarzano również mego dobrego przyjaciela ojca Jutza, misjonarza katolickiego, który cieszył się wśród Indian absolutnym zaufaniem.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, które są może najważniejszym okresem w roku misyjnym. Dzieci ze szkółek niedzielnych, a w gruncie rzeczy wszyscy ludzie z niecierpliwością wyczekują tego radosnego święta; otwiera się beczki i skrzynie, szyje się woreczki na cukierki, ćwiczy śpiew kolęd, a kościoły dekoruje się pachnącymi girlandami z gałązek iglaków.
Usiłując ze wszystkich sił rozładować napięcie, pan Cook wraz z pomocnikami rozpoczął przygotowania do Świąt na skalę większą niż zazwyczaj. Jako że wszystkie oddziały agencji zamknięto, a ludzi wezwano do nas, planowano postawić choinkę w kaplicy i zostawić ją tam przez cały tydzień, aby każdego wieczora rozdawać prezenty członkom różnych wyznań. Sam się w to zaangażowałem i spędziłem sporo szczęśliwych godzin w probostwie. W tym krytycznym okresie prowadziłem w sobie wewnętrzną walkę. Z jednej strony obawiałem się konfliktu, a z drugiej – myśli zaprzątały mi słowa "białej matki", która pewnego dnia powiedziała żartobliwie, nawiązując do mych znajomości z wieloma uroczymi bostońskimi dziewczętami: "Znam jednego Siuksa, który nie został zdobyty i nie spocznę dopóty, dopóki nie dowiem się o jego podboju!".
Zamierzałem wypełnić swą misję życiową nieograniczony żadnymi innymi więzami i deklarowałem się poświęcić całą miłość moim ludziom i profesji. W końcu, jednakże, spotkałem kobietę której szczerość była przekonująca i której ideały wydawały się podobne moim. Prawie całe dzieciństwo spędziła poza miastem, podobnie jak ja, w osamotnionej posiadłości położonej wysoko na wzgórzach Berkshire. Pochodziła z rodziny o tradycjach purytańskich z jednej strony i dumnych torysów z drugiej. Poruszyły ją wezwania tego wspaniałego człowieka, generała Armstronga, i jeszcze jako młoda dziewczyna udała się do Hampton uczyć tamtejszych Indian. Po trzech latach podjęła się pionierskiej pracy na Zachodzie jako nauczycielka w nowej szkole w obozie pośród dzikich Siuksów, a po wielu podróżach i badaniach zaoferowano jej stanowisko, które obecnie zajmowała. Mówiła płynnie w języku Siuksów, a wśród ludzi poruszała się bez ograniczeń i pewnie. Metody jej pracy były bardzo proste i bezpośrednie. Nie wiem, jaka niewidoczna dłoń skierowała mnie do niej, ale w dniu Bożego Narodzenia 1890 roku Elaine Goodale i ja ogłosiliśmy zaręczyny.
Trzy dni później dowiedzieliśmy się, że grupa tancerzy ducha Wielkiej Stopy z rezerwatu Cheyenne River zbliża się do agencji i że major Whiteside dowodzi oddziałami, którym wydano rozkaz ich przejęcia.
Późnym południem Siódmy Pułk Kawalerii pod dowództwem pułkownika Forsythe'a otrzymał komendę siodłania koni i udania się w stronę potoku Wounded Knee, odległego o osiemnaście mil. Ojciec Craft, katolicki ksiądz o domieszce krwi indiańskiej, który znał Siedzącego Byka i jego ludzi, wyjechał mniej więcej godzinę później. Ja też bardzo chciałem tam być, ale moja narzeczona zwróciła mi uwagę, że mam obowiązki wobec naszych miejscowych Indian. Tak więc zostałem.
Ranek 29 grudnia był słoneczny i przyjemny. Wszyscy nasłuchiwaliśmy odgłosów znad Wounded Knee i mniej więcej w połowie przedpołudnia usłyszeliśmy huk dział Hotchkissa. Dwie godziny później ujrzeliśmy zbliżającego się w pełnym galopie jeźdźca. Zsiadł z konia i meldunek wiadomość ordynansowi generała Brooka. Indianie przyglądali się swemu posłańcowi, który biegł wzdłuż północnych krawędzi i przyniósł wiadomość do tak zwanego "wrogiego" obozu. Mówiono, że doręczył wiadomość niemal w tym samym czasie, co konny oficer.
Nastało zamieszanie i podniecenie, które mówiło samo za siebie. Białe tipi znikały jak zaczarowane i wkrótce karawany ruszyły w kierunku naturalnej fortecy w Złych Ziemiach. W "przyjaznym" obozie panowała podobna wrzawa i tłumy przerażonych kobiet z dziećmi zaczęły napływać do agencji. Wojsko wycięło w pień grupę Wielkiej Stopy i naturalną koleją rzeczy był odwet. Budynki agencji nie były w żaden sposób zabarykadowane i do ochrony mieliśmy mały oddział żołnierzy. Ustawiono warty i sprawdzano armaty.
Kilku młodych zapaleńców zaczęło strzelać do strażników i dwóch raniło. Odpowiedziała na to indiańska policja, strzelając do wojowników, którzy usiłowali podpalić kilka budynków na skraju agencji. Każdy żonaty urzędnik szukał bezpiecznego miejsca dla swojej rodziny, wśród nich i tłumacz. Wtedy wybiegł na środek generał Brook, krzycząc na cały głos do policji:
- Przestańcie! Przestańcie! Doktorze, proszę im powiedzieć, że nie wolno im strzelać, chyba że dostaną rozkaz!
Tak też zrobiłem - wśród świstu kul - i myślę, że być może opanowanie generała ocaliło nasze życie, gdyż nie byliśmy w stanie stawić czoła dużemu atakowi. Jako że nie odpowiadaliśmy, strzały ucichły, ale przez kilka dni i nocy sytuacja była bardzo poważna.
Moje biuro pełne było uchodźców. Odciągnąłem na stronę jednego z przyjaciół i poprosiłem go, by osiodłał dwa konie i został przy nich.
- Gdy zacznie się bitwa - powiedziałem - weź te konie do panny Goodale i jeżeli da radę odwieź ją na stację kolejową.
Potem poszedłem do probostwa. Pani Cook odmówiła wyjazdu bez męża, a panna Goodale nie chciała wyjechać, gdy wciąż jeszcze mogła służyć pomocą. W domu było pełno przerażonych ludzi, większość z nich indiańskich chrześcijan, których z przyjaciółmi staraliśmy się uspokoić.
O zmierzchu wrócił Siódmy Pułk Kawalerii z 25 osobami zabitymi i, jak mi się wydaje, trzydziestoma czterema rannymi. Kawalerzyści odnieśli rany głównie za sprawą swych towarzyszy, którzy otoczyli Indian mających przeważnie tylko noże i łuki. Wśród co najmniej trzydziestu rannych Indian większość stanowiły kobiety i dzieci, w tym niemowlęta. Nie starczyło namiotów dla wszystkich i pan Cook zaoferował na szpital kaplicę misyjną, w której wciąż stała choinka. Rozstawiliśmy i przykryliśmy podłogę sianem i narzutami. Na tym posłaniu położyliśmy biedne stworzenia jedno przy drugim i spędziliśmy całą noc, opiekując się nimi najlepiej jak potrafiliśmy. Wielu miało ciała porozrywane odłamkami, a ogrom cierpień był przytłaczający. Generał Brooke przekazał mi dowództwo i musiałem zajmować się niemal wszystkimi. Mimo że chirurdzy wojskowi byli gotowi nieść pomoc, gdy tylko opatrzyli swoich, przerażeni Indianie nie pozwalali ludziom w mundurach nawet się dotknąć. Pani Cook, panna Goodale i kilkoro indiańskich pomocników pana Cooka zostali pielęgniarkami na ochotnika. Pomimo naszych wysiłków, straciliśmy większość rannych. Jednak niektórzy wyzdrowieli, w tym kilkoro dzieci, które straciły wszystkich swoich krewnych i które zostały następnie adoptowane przez dobre chrześcijańskie rodziny.
Nazajutrz po masakrze nad Wounded Knee przyszła zamieć, podczas której musiałem udać się w towarzystwie indiańskiej policji na poszukiwanie policjanta, który miał być ranny i pozostawiony dwie mile od agencji. Nie znaleźliśmy go. Właśnie wtedy i tylko ten raz miałem przy sobie broń. Przyjaciel pożyczył mi rewolwer, który wsadziłem do kieszeni płaszcza i zgubiłem po drodze. Trzeciego dnia przejaśniło się i ziemia pokryta była cienką warstwą świeżego śniegu. Obawialiśmy się, że na polu bitwy mogli mogli zostać ranni. Kilkoro chętnych zdecydowało się pojechać to sprawdzić. Zostałem dowódcą tej ponad stuosobowej grupy cywilów, z których dziesięciu czy piętnastu stanowili biali. Wzięliśmy ze sobą wozy, na których moglibyśmy przywieźć rannych. Oczywiście w grupie znalazł się też fotograf i paru reporterów.
Równe trzy mile od miejsca masakry znaleźliśmy ciało kobiety całkowicie przykryte kocem śniegu, i odtąd znajdowaliśmy zwłoki Indian rozsiane wzdłuż drogi, którą uciekali i na której ich bezlitośnie ścigano i zabijano. Niektórzy znaleźli wśród zabitych swych krewnych lub przyjaciół, polało się wiele łez. Kiedy dotarliśmy do obozowiska, wśród szczątków spalonych namiotów i innych rzeczy ujrzeliśmy zamarznięte ciała leżące obok siebie lub na sobie. Doliczyłem się osiemdziesięciu zwłok mężczyzn, którzy właśnie odbywali naradę i kiedy zaczął się zabójczy ostrzał, byli równie bezbronni jak kobiety i dzieci, gdyż zabrano im niemal całą broń. Nierozważny i zdesperowany młodzieniec oddał pierwszy strzał, kiedy ich rewidowano i wojsko natychmiast otworzyło ogień ze wszystkich stron, zabijając nie tylko nieuzbrojonych mężczyzn, kobiety i dzieci, ale także własnych towarzyszy, którzy znajdowali si po przeciwnej stronie obozu.
Z trudem trzymałem nerwy na wodzy, widząc ten obraz, jak i podniecenie i smutek mych indiańskich towarzyszy, z których niemal wszyscy płakali lub śpiewali pieśni śmierci. Biali zrobili się bardzo nerwowi, ale kazałem im obejrzeć każde ciało, by sprawdzić, czy jeszcze ktoś pozostał przy życiu. Mimo że leżeli bez pomocy w śniegu i zimnie przez dwa dni i dwie noce, kilkoro przeżyło. Wśród nich znalazłem mniej więcej roczną dziewczynkę, ciepło opatuloną i nietkniętą. Wziąłem ją ze sobą i potem została ona adoptowana i wykształcona przez pewnego oficera. Jeden ciężko ranny błagał mnie, bym napełnił mu fajkę tytoniem. Kiedy przywieźliśmy go do kaplicy, przywitała go okrzykiem radości żona i córki, ale zmarł dzień czy dwa później. Pod wozem odkryłem staruszkę, ślepą i bezbronną. Niektórym udało się odczołgać i znaleźć schronienie. Przy stosie drewna znaleźliśmy kilkoro ciężko rannych i zabitych. Już po wysłaniu kilka wozów z powrotem do agencji, ujrzeliśmy grupę wojowników obserwujących nas z pobliskich wzgórz, prawdopodobnie przyjaciół ofiar, którzy przybyli tu w tym samym celu co i my. Większa część naszej grupy, obawiając się ataku, chciała wysłać gońca do agencji po eskortę żołnierzy i jako że miałem najlepszego konia, zadanie to spadło na mnie. Szybko przebyłem te osiemnaście mil i nikt mi nie przeszkadzał, choć gdyby Indianie planowali atak, mogli go łatwo przeprowadzić w którymś z wąwozów czy parowów. Była to ciężka próba dla kogoś, kto niedawno zawierzył chrześcijańskiej miłości i wzniosłym ideałom białych. Lecz nie wydawałem pochopnych ocen i byłem wdzięczny, że mogę pomóc i choć odrobinę umniejszyć cierpienie. Apel, który opublikowaliśmy w jednej z bostońskich gazet, zapewnił nam znaczną ilość bardzo potrzebnych ubiorów i płótna na bandaże. Pracowaliśmy dalej. Odwiedził nas biskup Hare z Dakoty Południowej i gdy wszedł do kaplicy, przekształconej w prymitywny szpital, zemdlał. Po kilku dniach wyjątkowego napięcia i kilku tygodniach niepokoju, tak zwani "wrodzy" Indianie zostali zmuszeni do rozbrojenia. Ojciec Jutz, katolicki misjonarz, ruszył dzielnie do nich i użył wszystkich swych wpływów do pokojowego rozstrzygnięcia. Wszystkie oddziały wojska wezwano na przegląd przed generałem [Nelsonem] Miles'em, co niewątpliwie miało na celu ukazanie Indianom przeważającej potęgi białych. W marcu, gdy zapanował spokój, panna Goodale postanowiła złożyć rezygnację i udać się na Wschód odwiedzić rodzinę. Datę ślubu ustaliliśmy na początek czerwca.

Tytuł oryginału: From Deep Woods to Civilization
© Copyright for the Polish translation by TIPI

Zamawiam książkę