Bluewind: Indian Summer Festival – Biskupin 2003

 

Ledwo udało mi się wyrwać z pracy na chwilę - ale było warto – pojechać na IX Festiwal Archeologiczny do Biskupina, w tym roku poświęcony przede wszystkim kulturze Tubylczych Amerykanów. Dwa, a w zasadzie półtora dnia, obfitowały w szereg spotkań, przede wszystkim z samymi indianistami, jak i przez chwilę, z samymi Indianami. Ci ostatni to Blackfeet - rodzina Ground i Leon Rattler oraz Lakota - Todd Yellow Cloud.

Wpadamy z Anią do wioski indiańskiej. Trzeba się rozejrzeć za znajomymi - nikogo o dziwo nie ma na zewnątrz. Wita nas Olek i mówi, żebyśmy poszli do tio-tipi, w którym właśnie kończy się indiański ślub Victoria i Karoliny. Stajemy w tylnym rzędzie. Wzrokiem szukam znajomych – w sumie niedaleko, większość znana, w odświętnych strojach. Składamy życzenia nowożeńcom i próbujemy porozmawiać z pozostałymi. Ci jednak rozchodzą się dość szybko, zmęczeni całodzienną pracą, wspominają coś o tłumach ludzi codziennie odwiedzających wioskę. Jako że dotarliśmy późnym popołudniem – tłumów nie widzieliśmy i jesteśmy ciut zaskoczeni opustoszałym właściwie terenem. Udajemy się “na pokoje” – do niedalekiego hoteliku, gdzie mieszka większość “naszych” – sami Indianie jak i członkowie zespołów Huu-Ska Luta, Maka Sapa, Hau Kola i cała reszta. Herbata w dużej sali i oczywiście opowieści. Rozmowy z samymi Indianami, przerywane pojawianiem się coraz to nowych osób z którymi trzeba zamienić choć parę słów, przywitać się. Idziemy do drugiego hoteliku – Indianie chcą nam pokazać parę filmów z pow wow w Montanie. Czasem widać na nich nawet naszych ludzi! Co chwilę komentarze o tańcach, można się naprawdę wiele dowiedzieć.

Dużo jednak tego pierwszego wieczoru nie porozmawiałem – trzeba było wracać do wynajętych domków. Dobrze spotkać Przyjaciół, z którymi widziałem się dopiero co na XXVII Zlocie PRPI w Uniejowie... przecież to było już tak dawno!

Wieczorna próba integracji przy ognisku razem ze Słowianami raczej nie dała efektu – chyba byłem nazbyt zmęczony całodzienną drogą “na stopa”, by wsłuchiwać się w starosłowiańskie pieśni. Nastawiłem się na kolejny dzień, można będzie więcej pogadać z ludźmi, pooglądać.

Rano trzeba było wcześniej wyjechać z domków: zaproszenie przez Kasię i Tomka na pobłogosławienie ich – tym razem – związku. Po drodze wpadamy do sklepu po drożdżówki na śniadanie – nie ma więcej czasu na tak przyziemne sprawy jak jedzenie. W Biskupinie szybkie rozstawienie stoiska z wydawnictwami TIPI i znów jesteśmy w sali, gdzie poprzedniego wieczora widzieliśmy się z ludźmi. Byliśmy umówieni na rano... dochodzi południe i dopiero wtedy Indianie zaczynają się kręcić i myśleć o błogosławieństwie dla Kasi i Tomka. W sumie nikt nie wyraził chyba zdziwienia z ich spóźnienia, musieli się wyspać po długim wieczorze i zadośćuczynić indiantime. Wreszcie siadamy w półkolu – oddzielnie kobiety i mężczyźni. Dużo ważnych z pewnością słów, znaków – dla Kasi i Tomka. Również Fajka, którą wspólnie zapaliliśmy. Znów uściski i życzenia.

Po chwili biegniemy już na stoisko wydawnicze znajdujące się koło areny w odrestaurowanej części osady biskupińskiej. Po drodze przeciskamy się przez znane z wczorajszych opowieści – tysiące ludzi. Dosłownie trzeba się przedzierać przez tłum. Na stoisku z literaturą raczej pustawo. Zainteresowanie słowem pisanym w naszym kraju spada chyba poniżej krytyki – dzieciaki już nawet komiksów o Indianach nie chcą czytać. Pytają tylko co jest najtańsze i czy są to obrazki. Żenujące. Najlepiej zatem schodzą widokówki z wizerunkami Indian i z ostatniego Zlotu.

Za chwilę występ HuuSka-Luty. Kończy się prezentacja tańców szkockich, na scenę wchodzi Makaaaaaaa Sapaaaaaaaaa. ;) Trochę kiepsko rozstawione nagłośnienie. Chłopaki jednak zaczynają grać na bębnie i następuje prezentacja tańców. Dookoła areny tłum ludzi, głównie dzieci, wycieczki szkolne, jest też sporo dorosłych. Darek z Zającem na przemian opowiadają o tym co się dzieje na arenie. Kiedy tańczą dziewczyny, jakaś wycieczka szkolna zaczyna bić brawo w rytm bębna. W końcu następuje Round Dance. Zapraszane są osoby z publiczności. Nagle okazuje się, że jestem w pierwszej parze z Magdą Z Całym Szacunkiem “Pokaż D***”. Myślę sobie “dobra, możemy poprowadzić korowód, przecież prezentujemy kulturę indiańską, również na zewnątrz, nie ma się co bać, w sumie coś przecież o tym wiem... ;)” Po chwili jednak przychodzi Darek i zaczyna prowadzić taniec. Widać ludziom się spodobało, korowód jest dość długi i chyba wszyscy dobrze się bawią. Po chwili zaproszenie do Intertrible i cała arena jest pełna ludzi. Rozumiem teraz, że tancerze są ostrożni przy takich grupowych tańcach – znów jesteśmy w tłumie i nietrudno o uszkodzenie tak przecież drogocennego stroju! Maka Sapa gra, a my tańczymy - za każdym indianistą w stroju tłum dzieciaków, każdy chce być jak najbliżej i depcze po piętach.

W międzyczasie dowiedziałem się, że dzisiaj “Indianie i Źródło wyjechali”. To znaczy pojechali na jakieś spotkanie specjalne i wrócą dopiero następnego dnia. Super, mnie już wtedy nie będzie... L

Kończy się pokaz tańców i lecimy zobaczyć co dzieje się w wiosce. Oddalona o paręset metrów, również przeżywa oblężenie. Po drodze mijamy stanowisko strzelnicze i rzutu włócznią – wszędzie kolejki. W wiosce Olek gra na flecie. Po chwili ktoś z tłumu pyta “Czy mógłby pan coś zagrać”, na co pada odpowiedź: “Przecież właśnie skończyłem grać”, a dziecko na to “Achaaaaa...”... chyba nieświadome tego, co się wokół niego dzieje. Po chwili Olek opowiada jakąś legendę, na co kolejne zdanie: “A mógłby pan coś opowiedzieć” – “Właśnie opowiedziałem legendę..” – “Achaaa” – dzieci nie słuchają, nie czytają, nie wiem jak można do nich dotrzeć L

Późne popołudnie, pora posiłku. Wygłodniali indianiści na stanowiskach, nie mogą zejść. Zbieramy z Apaczem i Anią zamówienia oraz kartki na posiłki (jakbym to skądś znał – czy to rezerwat czy historia Polski się powtarza..?) W niedalekim barze składamy zamówienie i czekamy na zapakowanie wszystkiego “na wynos”. Bardzo miła pani stara się wszystko zrobić dla nas szybko, wie, że głodny indianista to wściekły indianista ;) Dostarczamy jedzenie głodującym i zbieramy resztę zamówień. Kartki na posiłki oczywiście też. Przy okazji, czekając na zamówienie, coś szybko sami, w locie, przegryzamy (też z kartki ;) – M. – dzięki!) Zanosimy jedzenie i idziemy zwiedzić wystawę w Muzeum. Wchodzimy przez drzwi obramowane dużym tipi. Nawet ciekawie to wygląda.

Kiedy wszedłem do pierwszej sali, poświęconej Tubylczym Amerykanom... odrzuciło mnie. Musiało minąć trochę czasu nim znów tam wszedłem. W gablocie, za szybą, eksponat – strój naszego Dziadka. Przecież widziałem Go w tym stroju, a teraz sam strój na wystawie... eksponat... po Kimś, kto BYŁ. Tak mnie to uderzyło, że w pierwszej chwili musiałem wyjść. Nie mogę wciąż pogodzić się z myślą, że Dziadek odszedł daleko.

Później jednak odważyłem się obejrzeć wystawę. Jak dla mnie, bez ładu i składu przygotowaną przez kogoś, kto zupełnie się na Indianach nie zna i wystawił parę eksponatów, które chyba nawet dla kogoś kto odrobinę o Indianach coś wie, niewiele ciekawego wnosiły. Oprócz sukni podarowanej przez Helenę Modrzejewską jeszcze w XIX wieku dla zbiorów etnograficznych i eksponatów po Dziadku, niewiele ciekawego tam dla siebie znalazłem. W odróżnieniu jednak od wystawy poświęconej samemu Biskupinowi. Dla mnie, jako laika, ta część wystawy była znacznie ciekawsza.

Kiedy wychodzimy z wystawy, okazuje się, że TVN chce spotkać się z paroma osobami i porozmawiać o naszych zainteresowaniach i marzeniach. Parę osób zostało i powiedziało, ciekawe co z tego materiału wyjdzie?

Zbliża się wieczór, trzeba znów się zbierać, zmierzamy do hotelu na pogawędki. Przed hotelem, w promieniach zachodzącego już słońca, sesja zdjęciowa Ady i Kasi. Okazuje się, że TVN kręci o nas równocześnie parę programów?! W październiku ma być “coś” o Ruchu... Wreszcie “idziemy na pokoje”, znów rozmowy o wszystkim, zdecydowanie konkretne. Propaguję spotkanie w Warszawie 12 października w ramach Dnia Solidarności z Tubylczymi Amerykanami... Indianistów rozmowy różne. Pora kolacji – pierwsza tura schodzi na dół, po chwili reszta zaproszona jest na przepyszne naleśniki. Wspaniała sprawa takie naleśniki! Niektórzy dopiero teraz odczuwają, że w sumie cały dzień nic nie jedli!

Późno już – rano dalej niesie mnie wiatr...

Wracamy do naszych domków (tym, którzy wiedzą - dzięki za transport!). Za chwilę obsiadamy ławki wokół ogniska. Nieśmiało zaczynamy śpiewać indiańskie pieśni. Z bębenkiem trochę śmielej i łatwiej, przynajmniej niektórym. Inni co chwilę torpedują pomysły śpiewackie ;) Rozmawiamy o pieśniach, tańcach indiańskich. O tańcu koca (och! jakże dawno tego nie było!), intertrible. W końcu porywamy z Lakotą dwie dziewczyny i tańczymy wokół ogniska. Reszta “naszych” ma zbyt zmęczone pOOpy by zatańczyć. Tak więc dalej plotą się opowieści różnej treści przeplatane coraz to dziwniejszymi pieśniami, niekoniecznie indiańskimi W końcu zmęczenie wygrywa i idę spać. Dzień był pełen wrażeń. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem.

Następnego dnia znów wczesna pobudka – wiatry dalej znów mnie gnają...

 

* * * *

Te półtora dnia w Biskupinie to zbyt krótko by powiedzieć coś więcej, o samych Indianach, o Festiwalu. Czuję jednak, że wioska prowadzona przez Olka i jego zespół na pewno przyciągała tłumy ludzi i miała wiele do zaoferowania. Być może któryś z tych “małych ludzi” będzie jednym z nas... Poza tym kontakty nawiązane na festiwalu mogą w przyszłości zaowocować dalszą współpracą. No i na pewno pozwoliło to pokazać tysiącom ludzi, jak Indianie mieszkali i żyli. Na pewno ciekawe było to, co robił Cyprian – wyprawiał skórę na oczach zwiedzających, tego nawet sami Indianie uczą się od nas J

Występy Huu-Ska Luty i Maka Sapy przybliżyły to, czym zajmują się niektórzy z Indian dzisiaj. Były to na pewno widowiskowe występy. Szkoda, że przez niektórych opłacone zniszczeniem strojów.

Sami Indianie... akurat najmniej ich widziałem. Jak to Indianie jednak, nie omieszkali robić sobie żartów z poważnej sprawy – tuż przez błogosławieństwem dla Kasi i Tomka, poprosili do modlitwy inną parę. Oczywiście “pomyliły” im się pary... Byli jednak przy wszystkim bardzo poważni i skupieni.

Słowa uznania to nic w porównaniu z ogromem pracy włożonej przez wszystkich biorących udział w Festiwalu indianistów. Szkoda tylko, że praca ta przez niektóre osoby z organizatorów festiwalu nie została w ogóle doceniona. Tak jednak chyba musi już być, indianiści wkładają prawie zawsze całe serce w to co robią, a nic w zamian nie otrzymują. Być może jest to sprawa czysto organizacyjna, przykrym jest jednak fakt, że niektóre osoby występujące miały problemy z noclegiem i jedzeniem.

Cieszę się jednak, że przez te półtora dnia byłem świadkiem tak wielu dobrych jednak wydarzeń. I nie ma tu żadnej oceny Festiwalu jako całości, bo zbyt krótko byłem i nie mnie oceniać – ale tegoroczny Indian Summer Festival pobił ponoć wszelkie dotychczasowe rekordy spotkań w Biskupinie.

Dzięki za Dobry Czas.

W samym Biskupinie, ale także po Drodze – wszystkim kierowcom podwożącym stopowiczów – dziękuję.

Błękitny Wiatr