Biskupińskie "Indiańskie Lato" marzeń

 

Jeśli ktoś sądzi, że tylko w Ameryce Północnej można obejrzeć rekonstrukcję części wioski Indian Równin z końca XIX wieku, to jest w błędzie. Od kilku lat rekonstrukcje takie powstają latem w różnych miejscach Polski, a największą i bodaj najlepszą z nich można było odwiedzić pod koniec września 2003 roku na terenie Muzeum Archeologicznego w Biskupinie.

Jeśli komuś wydaje się, że tylko w Ameryce Północnej można zobaczyć jak wygląda współczesny indiański festiwal pow-wow, to także się myli. W ciągu ostatniego roku można to było zrobić w Polsce kilkakrotnie, a najciekawsze bodaj - choć wcale nie największe - pokazy muzyki, tańca i strojów charakterystycznych dla indiańskich pow-wow można było zobaczyć także w Biskupinie - podczas IX Festynu Archeologicznego.

Jeżeli ktoś myśli, że tego typu ekspozycje i pokazy nie budzą w naszym kraju szerszego zainteresowania i przyciągają uwagę tylko wąskiego kręgu miłośników dawnej i współczesnej kultury Indian, to nie ma racji. Ostatnią edycję biskupińskiego festynu, nazwaną jednoznacznie "Indian Summer", odwiedziła bowiem rekordowa liczba gości, a oficjalna liczba sprzedanych biletów przekroczyła dziewięćdziesiąt tysięcy.

Jeśli zaś ktoś odnosi wrażenie, że cała ta "zabawa w Indian" nie ma z autentycznymi Indianami i ich kulturą za wiele wspólnego - a gdyby nawet miała, to zostałaby przez nich skrytykowana, wyśmiana lub w najlepszym razie zlekceważona - to także ma zbyt uproszczone wyobrażenie. Gośćmi IX Festynu Archeologicznego w Biskupinie, obok czołowych grup i co ciekawszych indywidualnych uczestników Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian (PRPI), byli także zaprzyjaźnieni z niektórymi członkami PRPI Indianie z plemienia Blackfeet (Czarnych Stóp) z Montany oraz plemienia Lakotów Oglala z Dakoty Południowej, sprowadzeni w znacznej mierze dzięki znajomościom, nietuzinkowej osobowości i wielu wysiłkom Bartka "Źródło" Stranza - "naszego człowieka" z Montany - przy organizacyjnej i finansowej pomocy Dyrekcji Muzeum w Biskupinie oraz Ambasady USA.

Oficjalny program Festynu w Biskupinie był codziennie podobny. Jak co roku, w Muzeum rozstawiono kilkadziesiąt stanowisk demonstrujących stare i bardzo stare techniki, wyroby i umiejętności mieszkańców starożytnej i średniowiecznej Europy Środkowej. Na rozległej łące przy wejściu kilkunastoosobowa ekipa indianistów pod kierunkiem Olka Danyluka rozstawiła piętnaście tipi, wystawiając w nich i obok nich to co najlepsze w krajowych "indiańskich wioskach" i prywatnych kolekcjach replik i kopii tradycyjnego rękodzieła Indian Równin, prezentując indiańskie tańce i legendy, pokazy stawiania tipi, objaśniając do znudzenia uczestnikom kolejnych szkolnych lub rodzinnych wycieczek dziwne obyczaje dawnych Indian, tajniki ich rzemiosła, kultury, religii i historii, tłumacząc kto jest prawdziwym Indianinem a kto nie, skąd wzięły się takie dziwne zainteresowania i dlaczego nie można kupić pióropusza. W warunkach tak masowego najazdu - i skromnej z reguły wiedzy - odwiedzających "indiańską wioskę" w Biskupinie było to zajęcie ciężkie, lecz niewątpliwie potrzebne i satysfakcjonujące.

W budynku Muzeum, obok stałej ekspozycji poświęconej dziejom samego Biskupina, zgromadzono też - nieliczne, choć czasem ciekawe - przykłady indiańskiego rękodzieła ze zbiorów polskich muzeów etnograficznych. Wystawiono też kolekcję wyrobów rzemiosła i dzieł sztuki zmarłego w lipcu 2003 roku Sat-Okha (Stanisława Supłatowicza), udostępnione za zgodą rodziny i zgromadzone w skromnym muzeum jego imienia w Wymysłowie koło Tucholi. Wystawa ta była wyrazem szacunku dla tego pierwszego i najbardziej znanego popularyzatora indiańskiej kultury w Polsce, choć w zakresie prezentacji wiedzy o życiu i dorobku twórczym "polskiego Indianina" oraz pochodzeniu poszczególnych eksponatów nie wykroczyła, niestety, poza ogólnodostępne i często nieprecyzyjne - lub wręcz fałszywe - informacje.

Na położonym na malowniczym półwyspie centralnym placu Muzeum, tuż przy rekonstrukcji drewnianych "długich domów" dawnych mieszkańców Biskupina (i scenografii do "Starej Baśni"), obok kilku tipi z rozchwytywanymi indiańskimi pamiątkami i mijaną obojętnie literaturą, umiejscowiono główną scenę. Na niej dwa razy dziennie, między żywiołowymi pokazami walk Wikingów i tańców irlandzkich, odżywała atmosfera indiańskich festiwali pow-wow. Przy wtórze śląskiej kapeli Maka Sapa członkowie toruńskiej grupy Huu-ska Luta oraz ich nie mniej utalentowani przyjaciele z PRPI prezentowali zestaw typowych współczesnych indiańskich tańców męskich i kobiecych, a następnie zapraszali widzów do wspólnego Round Dance'a. Publiczność, zwłaszcza młodsza, zwykle nie dawała się długo prosić i nad półwyspem wznosił się obłok kurzu i odgłos radosnych "indiańskich" okrzyków. Nic dziwnego, że pokazy trudno było zmieścić w planowanej półgodzinie i prawie nikt nie odmawiał zaproszenia do Kręgu.

W każdym z wyżej wymienionych miejsc świąteczna atmosfera Festynu stawała się jeszcze bardziej wyjątkowa, gdy pojawiali się tam Oni. Poszukiwani, obserwowani i nagabywani zawsze i wszędzie - Prawdziwi Indianie. Leon A. Rattler - Little Beaver (Mały Bóbr), szef Crazy Dog Society, jednego z najważniejszych tradycyjnych stowarzyszeń Czarnych Stóp, opiekun Świętego Bobrzego Zawiniątka - jednej z najcenniejszych relikwii plemienia, nauczyciel tubylczej historii w Blackfeet Community College. Siła spokoju, lekko zdystansowany, od pierwszej chwili budzi szacunek i zaufanie. Richard Ground - Tsahkoma (Ziemia) - pomocnik Leona w sprawach obrzędowych i kontaktach publicznych, nauczyciel tradycji, na co dzień kierowca trucka. Chodząca pogoda ducha, ciepło, jowialność. Żona Ricka, Elsie Ground - nauczycielka języka blackfeet w koledżu w Browning. Skromna, nieco zamknięta w sobie, lecz życzliwa. Amarette Ground, w języku blackfeet - Anatasipistakii (Piękna Kobieta Sowa), dwunastoletnia córka Ricka i Elsie, miss tańca pow-wow, adeptka cyrkowego Hoop Dance, sympatyczna, wesoła nastolatka. I, nieco z boku, jedyny Lakota w tym doborowym towarzystwie - Todd Yellow Cloud z Oglala w rezerwacie Pine Ridge. Jeden z najlepszych znawców tradycyjnego lakockiego rękodzieła, specjalista w wyszywaniu kolcami ursona, mistrz i nauczyciel wielu polskich indianistów. Na co dzień pracownik lakockiego kasyna "Prairie Wind". Skromny, cierpliwy, trochę "cicha woda".

Piątka "naszych" Indian - wszyscy otwarci, uśmiechnięci, pełni ciepła, tolerancji, niezmordowani. Zapewne tyleż typowi dla swej tradycyjnej kultury, co wyjątkowi dla polskich gospodarzy i niezwykli w tym współczesnym, egoistycznym, zmaterializowanym świecie. Przyjechali opowiedzieć o sobie, pokazać jacy są i co potrafią. Przyjechali też poznać nas i zobaczyć nasz kraj, o którym tyle słyszeli od mieszkających z nimi i uczących się od nich przyjaciół z Polski - Bartka "Źródełko" Stranza, Cypriana Świątka, Jana i Leona ze Sztumu, i kilku innych. Sami obserwowani - także obserwują, notują, nie rozstają się z kamerami wideo. Po powrocie będą pokazywać młodym Blackfeetom daleką, barwną i dziwną zapewne Polskę, ludzi zainteresowanych ich własnym życiem, egzotyczne święto w Biskupinie i polską codzienność w Gnieźnie, góralskie pieśni w wykonaniu Wilka i tłumaczeniu Oli, i polskie "Ojcze Nasz" śpiewane przez nas chóralnie w szałasie potu, w kręgu na powitanie dnia, czy przy wspólnej kolacji ( spisywane przez nich nocami "ze słuchu").

To właśnie nieoficjalne spotkania z Indianami, poza godzinami otwarcia Muzeum, były i dla nas i dla nich najciekawsze, najbardziej odkrywcze, pouczające i przejmujące. Zapamiętamy zrywanie się o wschodzie słońca na ceremonię powitania nowego dnia lub szałas potu, a także wykorzystanie jedynego przez cały tydzień deszczu, który przepłoszył turystów, na ślubną ceremonię Karoliny i Viktoria, odprawioną przez Czarne Stopy w tiotipi. Będziemy wspominać wieczorne rozmowy przy i po posiłku, wspólne oglądanie i komentowanie filmów z pow-wow w Browning, ciche opowieści o duchowości i codziennym życiu w rezerwacie. Będziemy pamiętać śmierdzące skóry wyprawiane przez Cypriana i Todda, "Zieta" krojącego z Elsie mięso do suszenia, nieustanne żarty Sowy i Ricka, Yegman onieśmieloną tańcem w parze z Leonem i szczebiot Ady z Amarette. Będziemy na nowo przeżywać kameralne obrzędy oczyszczenia szałwią, błogosławieństwa czerwoną farbą, modlitwy z fajką, spontaniczne warsztaty muzyczne, malarskie lub rękodzielnicze. Dnie i noce spędzone w niecodziennym świecie marzeń, w jedności ponad różnicami.

Już po pierwszych spędzonych razem dniach wielu z nas zaczęło sobie zdawać sprawę z czegoś, o czym sami Indianie powiedzieli głośno dopiero podczas spotkania w pożegnalnym Kręgu - że, mówiąc najprościej, czują się wśród nas tak dobrze, jak w domu. Że akceptują nasz sposób życia i stosunek do nich na tyle, by opowiadać nam i pokazywać więcej, niż czynią to zazwyczaj wobec kogokolwiek z zewnątrz (choć Czarne Stopy, w przeciwieństwie np. do Lakotów, uchodzą za plemię przyjazne i otwarte na ludzi z zewnątrz). Że nie wahają się przed zapraszaniem wielu z nas do uczestniczenia w swoich modlitwach i ceremoniach. Że nie stronią przed wymienianiem przywiezionych ze sobą wyrobów blakfickiego czy lakockiego rękodzieła na wykonane podobnymi tradycyjnymi technikami i z nie mniejszym kunsztem rzeczy zrobione w Polsce, naszymi rękami i z naszym wzornictwem. Że, jak każe plemienna tradycja, dzielą się z niektórymi z nas cennym prawem do pewnych ważnych, obrzędowych czynności. Chyba nikt z nas nie liczył, że Czarne Stopy właśnie w Biskupinie przekażą swoim wybranym polskim przyjaciołom przywilej rozpalania ogniska, rozbijania i określonego sposobu malowania tipi, prowadzenia szałasu potu, palenia fajki, czy prowadzenia publicznych dyskusji. Te właśnie, przekazywane z ojca na syna lub z nauczyciela na ucznia, "transfery" są dla plemion Równin ważną formą kultywowania plemiennych tradycji i szacunku dla dorobku poprzednich pokoleń. Dla nas są dowodem akceptacji i uznania naszych gości z plemienia Czarnych Stóp dla sposobu poznawania i uczestniczenia przez tradycjonalistów z PRPI w ich własnej kulturze.

Jeśli ktoś uważa, że dla paru zaledwie Indian nie warto było przyjechać do Biskupina, to po prostu nie ma racji. Na Festynie było "tylko" pięcioro Indian. Byli tylko przez 10 dni (i nocy). Przez cały ten czas towarzyszyło im około pięćdziesięciu ludzi z PRPI. Drugie tyle indianistów zajrzało do Biskupina na 2-3 dni, niektórzy mogli wpaść tylko na parę godzin. Wszyscy żyliśmy wśród 500 pracowników i wykonawców Festynu, z których każdy miał do spełnienia ważną, choć nie zawsze miłą, dostrzeganą i docenianą rolę. Odwiedziło nas około stu tysięcy ludzi, bez których tak naprawdę nie mielibyśmy szansy na takie spotkanie. Informacje o Indianach w Biskupinie dotarły - za pośrednictwem gazet, radia, telewizji i internetu - do paru milionów ludzi. Nie było dotąd w naszym kraju tak dużej imprezy z udziałem Indian i polskich indianistów. I dla jej organizatorów i dla nas - ludzi z PRPI - było to nowe - atrakcyjne, choć trudne - doświadczenie, warte przemyślenia na spokojnie i wyciągnięcia paru wniosków.

Jeśli ktoś nie umie odnaleźć swego miejsca tłumie i nie rozumie mechanizmów, którymi rządzą się imprezy masowe, to szkoda. Niezależnie od tego, czy mają charakter komercyjny, edukacyjny, naukowy czy charytatywny - ich dobre przygotowanie i sprawne przeprowadzenie wymaga wiele pracy i pieniędzy, a także doświadczenia, zaangażowania i wyczucia. Na ich końcowy sukces składają się i sprawna realizacja dobrego programu, i umiejętność elastycznego dostosowania się do nieprzewidzianych sytuacji (zmiana pogody, choroba, czy słynny "indian time"). Potrzebne są i zdecydowanie, i zdolność do kompromisu, umiejętność kierowania się priorytetami, ale i niebagatelizowania jednostkowych potrzeb i problemów. Przydaje się zarówno wiedza o podziale kompetencji, jak i świadomość odpowiedzialności za samego siebie i swoje miejsce w trybikach maszyny. Gdy maszyna już ruszy - zwykle trudno to miejsce znacząco zmienić lub poprawić. Najlepiej zadbać o to z góry.

Jeśli ktoś szuka pełnego opisu i obiektywnej oceny "Indiańskiego Lata" w Biskupinie - to nie może ograniczyć się do jednego tekstu. Ma do dyspozycji szereg pisemnych relacji i artykułów z Festynu oraz możliwość wysłuchania kilkudziesięciu osobistych i do pewnego stopnia odmiennych pewno wspomnień. Jedno nie ulega wątpliwości - w Polsce nie było dotąd i być może długo znowu nie będzie tak intensywnego, tak bogatego w nauki, doświadczenia i przeżycia spotkania z Indianami. Ocena organizacyjnej strony IX Festynu Archeologicznego w Biskupinie oraz roli jaka przypadła tam Indianom i nam - indianistom, ocena warunków jakie stworzono różnym jego uczestnikom i rozmaitych efektów całego przedsięwzięcia może być tak różna, jak różne były role, cele i oczekiwania każdej z osób. O sukcesie, satysfakcji, zadowoleniu mówią niemal wszyscy, którzy byli w Biskupinie, choć obok głosów pochwalnych słychać też głosy krytyczne. Ale jedno jest pewne - z osiągnięciami i doświadczeniami wyniesionymi z festynu w Biskupinie wielu z nas, aktywnych uczestników PRPI, powinno być teraz łatwiej dbać o swoje interesy i odnaleźć się na podobnych imprezach w przyszłości. Także na tych, które będziemy organizować sami - z udziałem Indian i bez. I warto nie zapominać, że w pewnym sensie tę możliwość też zawdzięczamy Indianom.

 

Dla "Tawacinu" nr 64 (4/2003) napisał Marek Nowocień

[O Biskupinie zobacz także relacje na stronie gb.htm]