Żyć i umrzeć Indianinem

 

Choć tegoroczny festiwal filmowy Native Cinema Showcase 2003 w Santa Fe rozpoczął się od "Małego Wielkiego Człowieka" - klasyki westernowego pastiszu z wodzem Danem George'm i Dustinem Hoffmanem w rolach głównych - to później było już znacznie bardziej poważnie i współcześnie, a wszystkie prezentowane w tym roku dzieła filmowe mówiły o życiu i śmierci.

"Today is a Good Day" (Dziś jest dobry dzień) to prawdziwa historia wodza Dana Gorge'a, niezapomnianego odtwórcy roli Skóry Ze Starego Szałasu w "Małym Wielkim Człowieku" Arthura Penna. Dan George był przez 25 lat stoczniowcem i przez 18 lat wodzem Indian Salish z Kolumbii Brytyjskiej. W 1960 roku wystąpił w nakręconym przez kanadyjską TV pionierskim filmie "Cariboo County", w którym Indianie grali Indian. To utorowało mu drogę do kariery w Hollywood.

Film opowiada m.in. o tym, że gdy żona i dzieci opuścili Dana na skutek jego rosnących problemów z alkoholem, to przestał on pić i doprowadził do powrotu rodziny, którą spajały odtąd radość, modlitwa i muzyka. Jego dorosłe już dzieci wspominają w filmie letnie wędrówki, podczas których wspólnie śpiewali tradycyjne indiańskie pieśni i rock'n'rollowe hity.

Dustin Hoffman, wówczas poczatkujący aktor, był od początku pod wrażeniem George'a. Kiedy wspomiał przy jakiejś okazji, że nigdy nie miał dziadka, wódz odparł - "No cóż, to teraz masz." Reżyser Arthur Penn wspominał zaś, że Dan "nigdy nie miał słabszej chwili. Zawsze był czysty."

Za swoją rolę w "Małym Wielkim Człowieku Dan George dostał nominację do Oskara za najlepszą rolę drugoplanową, ale - jak sam komentował jeszcze przed werdyktem Akademii - "Hollywood nie był jeszcze gotowy do dania Oskara Indianinowi".

W 1976 roku wódz Dan George podbił serca publiczności swoją kolejną rolą - w filmie Clinta Eastwooda "Josie Wales, Banita". To w tym filmie wypowiedział pamiętne gorzkie słowa: "Tak wielu jest białych ludzi, a tak niewielu - dobrych."

Jak wspomina autorka filmu, Loretta Todd, Indianka Cree i Metyska z Alberty, Dan George mocno przeżywał swoje role. Gdy kręcono masakrę Szejenów, był naprawde smutny. "To mógł być przecież mój syn lub córka" - mówił.

Nim umarł w roku 1981, Dan George stał się jednym z liderów walki Aborygenów o swoje prawa w Kanadzie. Zawsze twierdził, że nie robił kariery filmowej dla sławy i fortuny, ale by podnosić samym Indianom poprzeczkę i nieść przesłanie braterstwa wszystkich narodów. Jego syn, Leonard George, został po śmierci ojca wodzem ludu Salish.

Żywe reakcje publiczności wzbudził też "Heart of the Sea" (Serce Morza) - film o Rell Sunn, tubylczej Hawajce, jednej z pierwszych mistrzyń w surfingu. Jest to wzruszająca opowieść o jej życiu, sportowej pasji i wreszcie - o walce Rell z rakiem piersi.

I wreszcie "Cowboys and Indians. The J.J. Harper Story" (Kowboje i Indianie. Historia J.J. Harpera) - dokument o życiu i śmierci indiańskiego bojownika o prawa tubylcze, zastrzelonego przez kanadyjską policję. Gdy 8 marca 1988 roku kula powaliła Harpera, jego rodzina postarała się, by nie był to tylko jeden z wielu przypadków policyjnej brutalności bez żadnych podstaw i konsekwencji.

Harper był członkiem Rady Plemiennej w rezerwacie Island Lake w Winnipeg, oddanym walce o sprawiedliwość. Jego śmierć doprowadziła do ujawnienia rasizmu i naruszeń prawa w kandyjskim systemie wymiaru sprawiedliwości.

W wyprodukowanym przez Jeremy'ego Torrie, kanadyjskiego Indianina Ojibwe, filmie rolę J.J. Harpera odgrywa Adam Beach, a rolę walczącego o ujawnienie prawdy brata - Eric Schweig. Film pokazuje m.in. autentyczną scenę, kiedy to ojciec ofiary, tradycjonalista, zaprasza mordercę syna do siebie i proponuje mu pomoc w uwolnieniu się od zła, które wyrządził. Policjant, który nigdy nie przyznał się do winy, odmawia i wkrótce zapija się na śmierć.

Nakręcony zaledwie w 21 dni, film "Cowboys and Indians" pięć lat czekał na 2 miliony dolarów niezbędne na jego sfinansowanie. To długo, jak na tak aktualną opowieść i hołd tubylczym ofiarom przemocy i ich rodzinom. Ale to i tak niewiele, w porównaniu z pokazanym także na sierpniowym festiwalu w Santa Fe filmem "Redskin" z 1929 roku. Film ten trafił niegdyś na czarną listę i przeleżał na półkach dziesiątki lat, nim publiczność mogła zobaczyć na ekranach pochodzace z poczatków XX wieku sceny okrucieństwa w indiańskich szkołach z internatami i brudne sposoby stosowane przez koncerny energetyczne w celu uzyskania od Nawahów zgody na rabunkowę eksploatację ich bogactw.

Przy całym swym zróżnicowaniu, wszystkie filmy pokazane w ramach tegorocznego tubylczego festiwalu filmowego w Santa Fe udowadniały, jak trudno było - i nadal czasami jest - być w Ameryce Północnej Indianinem. Pokazały też, jak zauważył Leonard George, że o ile dla pokolenia jego ojca bycie Indianiem było czymś trudnym, lecz naturalnym, to dla pokolenia współczesnych Indian jest to już wymagająca świadomego wyboru i wysiłku - walka o zachowanie tożsamości.

Opracował Cień