Siedzę. Hałas miejski powoli przetacza się przez mą głowę. Boli coraz bardziej....Coraz dalej ogień...Coraz dalej Rodzina......Coraz dalej glosy ptaków....Coraz dalej dym ogniska, rytm bębna, słowa pieśni i kroki tańczących.......Siedząc w miejscu które najlepiej byłoby zalać wodą a co wystaje spalić, przedzieram się tam, daleko. Tam gdzie ludzie rodzili się na kamieniu, gdzie wody zalewu słuchały mojej Siostry, gdzie Ogień i głos kruka wypędziły nas na wędrówkę, gdzie zdarzały się sytuacje, że moja żona była tylko rok starsza od mej i jej córki a kawa mogła być zrobiona z kawy, gdzie tipi ekspresowe zostało sfeminizowane a tipi krotoszyńskie zdało się widmem nocnym......Zamykam oczy...(nie da się co prawda wtedy pisać J )..wracam myślami do czwartku, 28-ego sierpnia, gdy załadowany po uszy stanąłem na stacji w Pleszewie bez wielkiej nadziei na dojazd do celu: do Gołuchowa. Znikąd ratunku. W końcu jakieś małżeństwo ulitowało się nade mną i podwiozło do Pleszewa na rynek. Stamtąd słynną 12-tką i jestem na przystanku znanym jako Gołuchów-Ośrodek.

Dobrze było zanurzyć się w znanym lesie, iść ścieżką którą kilka razy już szedłem aby dotrzeć na miejsce. Idąc zastanawiałem się ile tipi będzie już stało, czy będzie palił się ogień. Mijałem kolejne domki gdy zza jednego z nich wyłonił się kierownik zamieszania: Marek C. (poszukiwany listem gończym w całym KaliszuJ ). Pierwsze powitanie. Na fiestowym terenie pusto..... Stał tylko niebieski namiot Marka. Przy ogniu siedziały trzy osoby: Ania, Marta (zwane Sikorkami) i Darek. Trochę zrzedła mi mina na widok tak “licznego” towarzystwa. W jednym z domków zainstalowała się ekipa krakowsko-poznańsko-wrocławska pod dowództwem mojej siostry Yagny. Zresztą było ich słychać. Chwila odpoczynku po trasie i rozpoczęły się zawody w biegu z tyczkami. Nie pamiętam kto zwyciężył. Dziewczyny dzielnie taszczyły tyki, aż miło było popatrzeć. Stawianie domu zajęło nam z Markiem jakieś 15 minut. Tak więc tipi ekspresowe już stało. Ciekawe czy pojawi się tipi w proszku tudzież tipi instantJ ? Jeszcze chwila i byłem urządzony w środku. Przy okazji wyszło że Martę z Anią zaprosił Wiatr, przy czym sam się nie pojawił. Powstał wiec pewien problem kwaterunkowy. Jak wszystkie problemy na fieście – został z powodzeniem rozwiązany. Czekaliśmy też na Yegman z Yegmaniątkiem Adą...nie doczekaliśmy się ich w czwartek. Nagle zaroiło się od ludzi. Yagna 3 Kamienie, Loco, Magda Biały Warkocz i Jędrek przybyli w strefę ogniskową. Kolejne powitania, przeplatane moim marudzeniem że muszę coś zjeść bo padam na dziób. Magda z Yagną wymieniły w międzyczasie swe tajne znaki i tak oto siedzę w ich domku konsumując kanapki. Powoli zaczęła mnie ogarniać błoga senność po posiłku. Ale nie dane mi było jeszcze zasnąć, zresztą nie tylko mnie. Ciągle martwiłem się o Yegman, bo krążyły słuchy iż wyjechała w czwartek rano stopem, a jeszcze nie zameldowała się w obozie. Kilka razy patrzyłem co działo się przy centralnym ogniu. Pustka. Blask węgli, syk drewna, zapach dymu, którym jeszcze przesiąknięty jest mój pokój. Sikorki znalazły tymczasowy nocleg w niebieskim namiocie a Darek skierował się w stronę baru. Dołożyłem drewna do ognia i poszedłem na własną zgubę z powrotem do domku załogi KPW (Kraków-Poznań-Wrocław)J . Kto wpadł na pomysł gry w kości? Żeby to jeszcze były kości bizona. Albo jakiegoś SmokaJ . Zaczęło się niewinnie od gry w “tysiąca”. Oczywiście zająłem zaszczytną ostatnią pozycję. Brakowało tylko Moniki Leśnego Chochlika. Miała dojechać, jednak los pokierował sprawy inaczej. Wyszło m. in. na jaw iż Monika ma nowe imię: Sindy Ogniste Pośladki. Nie pytajcie mnie dlaczego, Yagna na pewno opowie to 100 razy lepiej.J A tak w ogóle to czy ktoś widział jak Yagna przeobraża się w sowę? Ja miałem tę przyjemnośc i mało ze śmiechu nie skonałem. (byłoby jednego ptaszyska mniej). Powoli pojawiały się też symptomy pewnej epidemii: zrzucania kości na ziemię. Zaczęło się od Jędrka. Po “tysiącu” przyszedł czas na pokera. Było już mocno po północy, więc to dobry czas na taką grę. Gra toczyła się raźnie, kości coraz częściej lądowały pod stołem (tym razem już wszyscy siali nimi jak jeden) a wśród nas pojawiała się kolejna faza. Dobrze że w pobliżu nie było dzieci. Nie jest to przyczynkiem do sławy ale zdarzało się że padało zdanie gdzie tylko spójniki i zaimki były wypowiadane mową cenzuralną. Może nie będę cytował, co? Po partyjce pokera rozpoczęliśmy kolejną grę w tysiąca. Prym wiodło hasło “lepszy gość”, niezależnie od liczby wyrzuconych oczek. W końcu, koło czwartej grę wygrał Loco. Lepszy gość!J Sen powoli wkradał się w nasze zmęczone mózgownice. Magda na własne nieszczęście zażyczyła sobie masażu pleców w moim wykonaniu. Pomógł, tylko skąd te siniaki koło kręgosłupa?J Zaczynało się rozwidniać. Skierowałem swe zmęczone zwłoki do tipi, rozpaliłem ogień i zasnąłem jak zabity. Zimna to była noc. Zimna i cicha. Dziwnie się śpi w pustym tipi. Przed zaśnięciem wspominałem zlot, Placka z Kingą, mojego brata Sauka i Agnieszkę. Patrząc przez otwór w “dachu” zastanawiałem się gdzie teraz siedzi Włodek, co porabia Kasia i Borówka. Dlaczego Czapla jest tak daleko. Wiele mysli, wiele twarzy...w końcu sen.

Piątek rano. Przez szczeliny miedzy poszyciem tipi a ziemią wdarł się ziąb. Słońce przebijało się przez korony brzóz niosąc nadzieję dobrego dnia. I faktycznie, był to Dobry dzień. W tym dniu powstała Rodzina. W tym dniu tak naprawdę zaczęła się dla mnie Fiesta. W tym dniu spotkałem po dwóch latach Jaszczurkę.

Przebudzenie. Gdzie ja jestem, aha, w Gołuchowie. Trza się okąpać, coś zjeść. Ósma rano. Barbarzyńska pora na wstawanie. Chyba obudziłem się pierwszy. Centralny ogień ledwo się tli, w tipi zresztą nie lepiej. Po kilku chwilach palą się oba. Martwię się o Yegman. Przecież to moja siostra. Ciągle jej nie ma. Tymczsasem ośrodek budzi się z sennej ociężałości. Miedzy domkami zaczynają kręcić się ich mieszkańcy. Niektórzy nieco dziwni: hiszpańska inkwizycja czy polscy kosynierzy przemieszani z białogłowami?J . Do dziś nie wiem co to była za załoga. Właśnie jadłem bardzo pożywne śniadanie: kawa, fajka i “włosy Custera”, gdy wyłonił się z namiotu Marek. Zaczęły też ćwierkać Sikorki. We mnie zaczęła dojrzewać myśl o wyjściu po zakupy. Nie miałem wszak żadnego zaprowiantowania. I dojrzewała sobie ta myśl tak do dziesiątej, wśród rozmów i śmiechów, gdy zobaczyłem coś, co przyspieszyło mi akcję serca. A raczej kogoś. Jaszczurkę. Przyjechała tylko na parę godzin. I choć przez ten czas nie da nadrobić się zaległości w rozmowach za dwa lata, to jednak chwała Jedynemu że te godziny trwały. Że dalej rozmawiamy jak dawniej, że nie zepsuło się wszystko. Pokaz fotek z rodzinnego albumu pt. jaszczurcza familia. Opowieści o Jaszczurzątkach – Kasi i Asi. Jedna z nich na pewno będzie indianistką bo już się uśmiecha przy indiańskich pieśniach. Indianiści wszystkich krajów, mnóżcie się, czy jakoś takJ . Gdy do ogniska dotarł Jędrek był to znak że i KPW powoli podnoszą się z leż. Poszliśmy więc do reszty ich obudzić, co nie spotkało się z entuzjazmem. Nie ma to jak kolejna kawa na świeżym powietrzu w gronie przyjaciół.Yagna robiła nam sesję zdjęciową. Marek tymczasem siedział przy ognisku i ciągle coś pisał. KGB czy jak?J Ciekawym co powstanie z tych markowych zapisków.... Na chwilę przybył do nas, potem zniknął po czym pojawił się z mrożącą krew wieścią: reporter “Ziemi Kaliskiej” na horyzoncie. Ale jełopa za przeproszeniem do nas wysłali, ale o tym za chwilę. Na prośbę Marka wbiłem się w strój (zresztą co to za fiesta gdyby chodzić tylko w cywilu) i wraz z wszystkimi zasiadłem przy ognisku. Reporter pytał o standardy: jak, od kiedy, po co, co się tu będzie działo i widać było że chce przedobrzyć. “To ja napiszę że będą kramy, dużo wigawamów, a znaczy tipi, ludzi w strojach ...”. Zresztą przegiął przy robieniu zdjęć. Zamiast oddać realizm tegorocznej fiesty, czyli spotkania przyjaciól zajmujących się kulturą Indian, facet chciał zrobić pokaz. Coś czego nie było. Ustawianie zdjęć w sposób marginalizujący ludzi nie w srtojach wbudził nasze oburzenie. Gość w końcu poszedł a my musieliśmy oczyścić atmosferę. Szałwia jest dobra na wszystko. I Ogień. I Pieśni. Śpiewaliśmy razem. Śpiewaliśmy z Jaszczurką jak kiedyś. Oczywiście nie mogło zabraknąć pieśni o Okla-Teyu. Ktoś wpadł na pomysł by potańczyć, więc gdy ja zdzierałem sobie gardło, wokół ogniska trwał Round Dance... na dwie pary. Wróciło słońce, zrobiło się znów normalnie. Smiech Sikorek, Marka, Jaszczurki....trwał Dobry dzień. Niestety zbliżała się godzina odjazdu Jaszczurki. Poszliśmy jeszcze nad zalew, a potem w stronę “centrum”. A to że szedłem w stroju, Jaszczurka w swej opaciorowanej kurtce a Sikorki poobwieszane paciorami i kośćmi to pryszcz. Z niecodzienności naszego wyglądu zdaliśmy sobie sprawę dopiero idąc wzdłuż drogi Pleszew - Kalisz. Kierowcy się za nami oglądali i zaczęliśmy się zastanawiać czy nie spowodujemy mimowolnie jakiejś kraksy. W jednym samochodzie ktoś złapał się za głowę, mam nadzieję że nie z przerażeniaJ . 15:06 i żółta 12-tka pochłonęła Jaszczurkę i uniosła w stronę Kalisza. Do zobaczenia! Ruszyliśmy przez Gołuchów z Sikorkami na zakupy. Podczas wybierania produktów, nad butelką wody o smaku pluskwiaków powoli stawaliśmy się Rodziną. Do Ani mówiłem per “żono”, ona do mnie per “mężu” a Marta z powodu swej niewielkości i wyrazu twarzyczki jak u 12-o letniego dziecka została naszą “córką”, mimo ze tak naprawdę była tylko rok młodsza do Ani. Szliśmy tak objuczeni zakupami, jakieś babsko o wyglądzie spasłego bizona chciało nas staranować rowerem a wiatr próbował zerwać mi pióra z głowy. Ciągnęły się zlotowe opowieści. W końcu dotarliśmu do obozu. Nie tylko my. Dokulały się Yegmany i Staszek, którego zawsze podejrzewaliśmy że potrafi chodzić po wodzie. Staszkowy szeleszczący namiot stanął obok markowego, moja siostra z Adą znalazły legowisko w tipi, gdzie zresztą postanowiły zamieszkać też Sikorki. Wyglądało więc na to, że będzie 4:1 na korzyść sfeminizowania tipi. Dobrze mieszkać z tak liczną rodziną. Poza tym zawsze gdy w domu znać kobiecą rękę wszystko lepiej funkcjonuje. A co dopiero gdy tych rąk są cztery pary? Żyć nie umierać. Po chwili dzięki łączności komórkowej (tak, tak, typowe tradycyjne metody kontaktu dystansowego) wiedziałem że będzie nas w tipi szóstka. Ma dotrzeć Grzegorz, słynący ze swego zamiłowania do siekiery i drzewa. Wynik ustabilizował się więc na poziomie 4:2 dla kobiet, choć często mieliśmy rezydentów zamiejscowychJ .

Rozmowy z Siostrą. Bardzo ich potrzebowałem. Dobrze, ze mamy siebie i podtrzymujemy się wzajemnie w rzeczywistości. Ale nie tylko poważne sprawy słyszały wody zalewu. Rośliny mutanty i inne trujące paści też znalazły swój czas. No i słynne Yegmanowe “tag”. I miedzy nami wiedźmami: kocham cię, moja ty Krucza Siosstro.

Tymczasem obóz zaczynał swe wieczorne życie. Koło 21-ej przybył Groszek i cała poznańska załoga. Pojawiła się także Irena zwana Sepulturą. Choć jej głos raczej pasowałby do filmów z 20-sto lecia międzywojennegoJ . Tipi Groszków stawialiśmy w ciemności rozgonionej nieco światłami samochodu. Gdy Groszek wyciągnął paczkę z materiałem nie wiem czemu zaatakowała mnie myśł że może to tipi jest dmuchaneJ . Ale okazało się zwykłe. W końcu nie bez trudu (każdy ma swoje metody stawiania domku i trochę nie mogliśmy się zrozumieć) drugie tipi na fieście stanęło. Nieco krzywo. Ale nic to! Obok jeszcze namiot i coraz więcej ludzi przy ognisku. Pierwsze nieśmiałe śpiewy. Baby Yagi zaczęły dawać czadu, czasem ja co nieco zachrypiałem. I tak do późna. KPW musiało jednak odespać wczorajsze granie, Groszki potoczyły się do baru a Rodzina zasiadła w tipi. Przyszedł też Staszek. Wspólna kolacja, w niej jakieś dziwne sojowe coś, tysiące haseł, których nie pamietam, opowieści Yegman o Dakocie. Dalej już coś dla miłośników języka naszych południowych braci – Czechów. Uvařeni divacy, drevni kocur, momentalnie nepřitomni i inne. Ryczeliśmy ze śmiechu jak smoki. Koło pierwszej w nocy uchyliła się klapa wejściowa i wsunęła się chustka Reed’sa na głowie Grześka. Tak więc Rodzinka w komplecie. Tymczasem na dworze zaczęły się wiatry, ciężkie krople znaczyły materiał tipi. Na Śląsku burza na całego a u nas tylko taka sikawka. Z Yegman ustaliliśmy, że ktoś musiał zrobić coś nie tak, że pogoda się na nas obraziła. Deszcz tymczasem gasił centralny ogień, w tipi ciepło i po usilnych staraniach koło trzeciej zasnęliśmy, wsłuchani w mowę wiatru, dźwięk deszczu, słowa ognia.....

Sobota, dzień magiczny. Zaczęło się od głosu. Dobrze, ze Ania wstała wcześniej i nie stratowałem jej skacząc w śpiworze do wyjścia. Jak najprędzej. Marta i Grześ mieli ze mnie niezły ubaw. Tymczasem moim oczom ukazał się taki widok: nisko nad drzewami przeleciał ciągle mówiąc kruk. Zatoczył koło nad obozem i poleciał w stronę Kamienia. Wiedziałem już że trzeba tam iść. Głos kruka zresztą często było tego dnia słychać. Tym co widziałem podzieliłem się z siostrą. Sprawdziły się też nasze wieczorne przypuszczenia. Ktoś wrzucił do głównego ognia całą torbę śmieci. Pogoda dalej była pod psem. Trzeba było coś zrobić. Ognisko oczyszczone, zapalone ponownie. Dużo rozmów, przybywa Maria z Krotoszyna. Zdjęcia, dużo zdjęć “Człowieka o Stu Twarzach”. KPW coraz smutniejsze i wyraźnie nie w sosie. Monika nie przyjedzie, niewesoła to wieść. Ktoś patrząc na Anię i mnie stwierdził: “ornitologiczne małżeństwo”J ). Tymczasem Rodzinka poszła polować na “Ziemię Kaliską” czy jak ją nazwalismy: “Ziemię Kilaską”. Niestety nie było nigdzie numeru sobotnio-niedzielnego. Gdy wracaliśmy przeleciała nad drzewami para kruków. No nie, trzeba więc coś Mocnego zrobić. Telefon od Jaszczurki: ma gazetę i boki zrywa z tego jak to Marka przerobili na Macieja. A mówiłem że muła patentowanego gazeciarze przysłali.

Zimno.Grzejemy się przy ogniu. Grzegorz z regularnością szwajcarskiego zegarka rąbie drewno. Co godzinę. Tymczasem Irena Sepultura i Człowiek o Stu Twarzach (wyglądający jak żywcem przeniesiony z Morii kumpel Gimliego) znoszą Grześkowi materiał do rąbania. PrzerąbaneJ . Wreszcie trza podnieść zady i ruszyć. Do Kamienia droga nietrudna. Ostatnio szedłem nią po ciemku z potrzaskaną łepetyną, na której Yagna ćwiczyła swe umiejętności szermiercze. Ruszyliśmy: Yegman, Ania, Marta, Grześ ten który Rąbie Drewno (akurat teraz nie rąbał), Ada, Jędrek, Staszek i piszący te słowa Kruk. I jeszcze dwie gościanki których imion nie pomnę. Nie do końca pamiętałem trasę, ale szliśmy. Że idziemy dobrze stwierdziliśmy po kamieniach, które leżały przy ścieżce. Najpierw mały, za jakiś czas większy. No, to trzeci to już musi być ten wielki Kamień. Dotarliśmy. Dwa bębenki i grzechotka też. Ogromny głaz narzutowy, największy na wielkopolskiej ziemi został wkrótce oblężony i zdobyty. Na jego szczycie zasiedli: Marta, Yegman, Ada, Grzesiek, Staszek i Jędrek. Ja z ”żoną” zostaliśmy na dole. Tak jakoś tliła mi się w głowie myśl: “Ciekawe jak zejdą, gdy nikogo nie będzie na dole....”. I stało się. Gdy nadszedł czas zejścia z Kamienia odbieraliśmy tych, którzy weszli lub wskazywaliśmy “stopnie” i “chwyty”. Ogólnie wyglądało to czasem jak odbieranie porodów, tylko jakoś tak dziwnie z góry. Szczęśliwie wszyscy cali stanęli na ziemi. Sześciu “Urodzonych na KamieniuJ ”. A potem śpiewy. To nic, że inni ludzie, którzy dotarli do Kamienia jakoś tak podejrzanie na nas patrzeli. Kilka pieśni, w tym Crow Hop i pogoda zaczęła się poprawiać, nam humory również. Dobrze, że kruki wezwały nas pod Kamień. Powrót do obozu ze śpiewem na ustach. Nosiło mnie jak cholera aby potańczyć.

W obozie krótki posiłek w tipi. Tymczasem moja druga Siostra - Yagna z resztą KPW wybierali się na Kamień. A my co? Ruszamy na żebry, tzn. na żubry. Po drodze włączył się mój prześmiewczy charakter i niektóre maszyny leśne nabrały nowych nazw i znaczeń. A budkę dla sów przerobiliśmy na ukrytą kamerę. Dotarliśmy w końcu do zagrody i staliśmy tak oglądając 1248 odcinek żubrzej telenoweli pt. “Żeby dwoje chciało na raz”. Niestety żubry coś nie umiały się dogadać. Zaczęliśmy więc obserwację innej samicy, która wyraźnie zaczęła tańczyć. Noż, kurcze, kroki jak do two step. Normalnie czary jakieś. Żubr nas uczy tańczyć. Lepszy gość, a raczej gościankaJ . Potem jeszcze sesja zdjęciowa z danielami w roli głównej, podczas której moja ”córka” Marta siedziała mi na plecach. Jakoś tak przypomniałem sobie że tam siedzi dopiero na parkingu przed muzeum. A prócz tego tablica informacyjna przed żubrzą zagrodą ma nowy wzór. Indiański oczywiście. Dzieło Yegman. Wracając, spotkaliśmy w Gołuchowie w jednej z zagród “grassiarzy”. Nie mam bladego pojęcia jak się ta rasa kurczaków nazywa, ale wyglądały jakby zaraz miały grass dance tańczyć. Nawet na głowach miały roache, “wełnę” na nogach i łaziły z rozstawionymi na boki skrzydłami. Przekomiczny widok. Wieczorem postanowiliśmy zrobić wyżerę, ale nie upolowaliśmy kurczakówJ . Kupiliśmy w trzy d... jadła i pomaszerowaliśmy na obóz. Trochę go nie mogliśmy poznać. Jakieś totemy wyrosły a kije zakwitły czaszkami. Znowu jakieś czaryJ . Gdy Grzegorz pojechał do Krotoszyna po ichnie tipi i paru ludzi, na obozie ukonstytuowało się Stowarzyszenie Dzierżycieli Łyżek, które ja nazywałem Stowarzyszeniem Pożeraczy Kaszek. A zażerali się nimi, jakby nic lepszego na świecie nie istniało. Niestety, to stowarzyszenie też sfeminizowane: 3 kobiety na jednego Staszka.

Zapadał zmierzch, krotoszyńskiej załogi jak nie było tak nie ma a nas zaczynają gardła do śpiewów swędzieć. W końcu już w kompletnej ciemności Grzegorz dociera wraz z krotoszyńskim tipi i jego mieszańcami, tzn. mieszkańcami. Duże to tipi, a stawialiśmy je przy świetle reflektorów samochodowych. Udało się w końcu. Marta przyglądała się jak po raz kolejny na jej oczach staje dom. A potem śpiewy. Do zdarcia gardeł. Baby Yagi troiły się we dwie, a ja najlepsze co mogłem zrobić to nie przeszkadzać, choć miałem śpiewać za nieobecną Monikę J . Po raz kolejny byłem pod wrażeniem. Mają dziewczyny głosy. Pieśni głównie (ob)leśne J . Nie znam ich tytułów, ale chyba będą znane fiestowiczom hasła: “kura song”, “dzianina” i tym podobne. Pod koniec trochę pomęczyłem ludzi pieśniami lakockimi i zaczął się ostatni, nieplanowany, punkt wieczornego programu. Yegman postanowiła podzielić się wiedzą jaką obdarował ją żubr i wystartowała szkoła tańca. Kroki, akcenty, style. Dwie kobiety ruszyły z Yeg na środek. Ania z Martą. Do tego Ada. Ania szybko załapała o co w tańcach i akcentach chodzi. Długo trwały te tańce, opowieści o nich, o bębnie, rytmach, aż w końcu drewno się prawie skończyło a wszyscy porozchodzili się do domów (czyli tipi, namiotów i innych takich). U nas zaczęla się wyczekiwana rodzinna wyżera. Pojawił się też Marek i Staszek, który siedział sobie spokojnie i majestatycznie aż w takim samym stylu usnął. Po jedzeniu wzięliśmy na jezyki filmy. Wszelkie, ale skończyło się na “Władcy pierścieni”. Pochłaniając kiełbaski obrobiliśmy też d... “Wiedźminowi”. I znowu posypały się hasła, których bez dyktafonu nie da się zapamiętać. Ale wyszło przy tym że moja ”żona” Ania jest zagorzałą feministką. A czemu feministki są zagorzałe (a właściwie w domyśle: za gorzałę)? Bo nie za piwoJ . A z czego się składa zagorzała feministka? Tak samo jak dzida bojowa: z przedzagorzałej feministki, śródzagorzałej feministki i zazagorzałej feministki ...itd. Wreszcie wszystkich zaczął morzyć sen. Staszek wrócił do swego namiotu, Marek uczynił to już wcześniej. Trwała jednakże parterowa dyskusja między Yeg, Anią i mną. Otwarty pozostał problem kobiecych i męskich gustówJ .W końcu Yeg się “wyłączyła” a my (ja z Anią) zasypialiśmy patrząc na jaśniejące niebo i gadając jeszcze pare chwil....

Niedziela, dzień pożegnań. Jeszcze dobrze sen nie uciekł spod powiek gdy podniosła się klapa i wszedł Jędrek. Ognisko prawie dogasło, drewna zostało niewiele, powoli wygrzebywaliśmy się ze śpiworów, gdy jedno z zawiniątek (bo nie było widać głowy) wydało dźwięk głosem Yegman: “Jędrek, zrób kawy”. Jędrek nieco zdziwiony rozejrzał się po tipi i wylęknionym głosem spytał: “A z czego ja ci tu kawę zrobię?” Odpowiedź padła natychmiast: “Z KAWY, K...A!” Wszyscy się obudziliśmy. Ze śmiechu. Jędrek wyszedł i już zaczynaliśmy w niego wątpić, wymieniając krytyczne uwagi. Ale powrócił z czajnikiem wrzątku i zrobił kawę! Z kawy. Yeg może być spokojna o Adę, Jędrek o nią zadba, przynajmniej kawę zrobiJ J . Wynurzyłem się w końcu z tipi i w miejscu gdzie wczoraj rozbijaliśmy trzecie ziała pustka. Krotoszyńskie tipi widmo znikło. A potem już tylko smutek pożegnań. Pierwsi zwinęli się KPW: moja siostra Yagna z Loco, Jędrkiem i Magdą Białym Warkoczem. Do zobaczenia!!!! Do następnego ogniska...... Zaczęło się robić coraz ciszej. Do czasu. Sepultura zaczęła śpiewać, więc ja nie pozostawałem jej dłużny. I tak na przemian. Powłączali się inni, więc w końcu wylazłem z tipi. Śpiewaliśmy przy malutkim już centralnym ogniu, Staszek zaczął śpiewać jakieś nowe pieśni, których jeszcze nie słyszałem, Yeg trochę potańczyła. Tak oddalaliśmy od siebie wizję wyjazdu i rozstań. Jakiś czas później w drogę ruszyła siostra z siostrzenicą czyli Yeg z Adą. .....whenever I am away from You, I always get this lonesome blues: neverever leave me and I’ll never leave You….. Rodzinka się rozjeżdżała. Powoli acz nieubłaganie zbliżała się też i moja godzina “W”. Koło 14-ej podjechał samochód po Anię z Martą. Robiło mi się jakoś tak coraz smutniej na myśl o ich wyjeździe. Do samochodu zapakował się też Staszek. Odjechali.... Kiedy znowu spotkamy się w takim gronie? Kiedy znów Rodzinka zbierze się razem przy jednym ogniu? W jednym tipi? W końcu przyszedł czas na nas. Tipi zwija się szybko. Pakowanie w pojazd Grześka to moment. Zabraliśmy też Marka i Irenę do Kalisza. Ale najpierw ostatni posiłek w Gołuchowie: pieczony kurczak przywieziony przez żonę Marka. Mam nadzieję że nie był to sobotni grassiarz...

To tyle. Ktoś może powiedzieć, że nic się nie działo. Ale chyba tylko ktoś, kogo tam nie było i nie poczuł tego klimatu, jaki panował na fieście. Wracam często do tych dni myślami, teraz, gdy siedzę przed monitorem w Dąbrowie i wcześniej w pracy, czy podczas wędrówek po terenie. Tipi zwinięte na szafie pachnie jeszcze fiestowym dymem...

Dzięki, Marku za zorganizowanie tego spotkania, dzięki wszystkim, którzy do niego przyłożyli swej ręki, dzięki wszystkim, którzy siedzieli przy ogniu, śpiewali czy gościli w mym tipi, dzięki Yegman, za jej słowa i specyficzne “tag”... i na koniec (tylko się nie obraź) dzięki dla Bluewinda, ze nie przybyłJ , dzięki czemu Ania i Marta zamieszkały u mnie i włączyły się w Rodzinkę.....