* * * *

Paktowanie z Jimem na temat jego przyjazdu zaczęło się wiele miesięcy temu. Jim i ja chichotaliśmy a Niemcy byli śmiertelnie poważni. Jim wciąż nie podawał jasnego terminu a ja wysyłałam mu mailiki w stylu, "Jim, patrz mi na usta. Kiedy chcesz przyjechać?". Z efektem żadnym... Aż któregoś dnia przyszła wiadomość "Ty i Darek jesteście organizatorami mojej wizyty w Polsce. Was dwoje jest za to odpowiedzialnych". Gdybym stała, czytając tę wiadomość, to pewnie bym usiadła. Dlaczego ja? Nie lubię być odpowiedzialna. Ale wszystko ruszyło, łącza pomiędzy mną, Jimem, Darkiem i Niemcami rozgrzały się do czerwoności. Wszystko fajnie, tylko potrzebna jest kasa. Jeszcze raz: "Jim, podaj dokładną datę"... Dokładna data brzmiała: maj. Ech...

Zaczęły się wędrówki po szkołach językowych, uczelniach, odgrzebywanie najstarszych znajomych, którzy mogli by pomóc.

- Och tak, chcemy bardzo gościć u siebie PRAWDZIWEGO INDIANINA, ale nie damy wam kasy za wykład.

Nie mam pojęcia ile razy wysłuchaliśmy z Darkiem tej formułki. Raz nawet padło stwierdzenie "Ile chcecie nam dać kasy za to by miał wykład." Wiele szacownych instytucji i szkół nie uznało za stosowne odezwać się. Czułam, jak padam na twarz. Ale Bluewind znowu nie dał mi szansy.

- Yegman, jesteś wojownikiem, czy nie?

Na kilka dni przed Srebrną Górą, dostałam dokładny termin przylotu Jima do Polski. Wreszcie mogliśmy powiedzieć coś ludziom. Wysłaliśmy wiadomość do około pięćdziesięciu osób a z tego odezwał się Adam z Bydgoszczy. Moje uczucia były wtedy BARDZO ambiwalentne. Czy to fajnie pozować do wspólnej fotografii? Fajnie jest pokazywać zdjęcia znajomym i mówić, to ja i mój przyjaciel? Fajnie... Szkoda tylko, że w jedną stronę.

W Srebrnej Górze mogliśmy podać wreszcie termin i pogadać z ludźmi. Ola Konarzewska była drugą osobą, która podjęła się organizacji. Ucieszyłam się. Maj, ciepełko, można będzie spać w tipi, potańczyć, cieszyć się słońcem i ludźmi. No i Inipi. Pełna nadziei, przez Czechy, żeby było bliżej, wróciłam do Warszawy.

I znowu zaczęło się wszystko od początku: pukanie do różnych drzwi i całowanie klamki. Znowu zaczęłam padać na twarz...

Ludzie...Gdyby nie ludzie, to nie podniosłabym się z błota. Dziękuję zatem mojej Siostrze Warzywnej - Smokowi, dziękuję Kruczemu Bratu za wsparcie i za to, że byli naprawdę blisko, choć tak daleko. Tylko dzięki ich wsparciu mogłam iść do przodu i ucałować kolejną klamkę. Ale krok po kroku zaczął rysować się plan pobytu. Uśmiechałam się do dyrektora wydziału, chociaż miałam ochotę na co innego. Stowarzyszenie Serduszko dla Dzieci odpowiedziało jednym słowem: TAK.

Przygotowując plakaty i ulotki na uczelnie razem z moim BYŁYM mężem, położyliśmy system. Nie mogłam uwierzyć, zaangażowałam w przyjazd Jima nawet mojego ex małżonka. I jemu też dziękuję za cierpliwość, kiedy wysłuchiwał wszystkich moich niemożliwych obelg pod adresem komputera, pomysłu na robienie plakatu w wordzie i przerabianiu jpg na coś, co da się jakoś obrobić. Mieliśmy jęzory sztywne od fajek i czerwone oczy, kiedy późną nocą odwoził mnie do domu.

Komu potrzebna jest wizyta tego faceta, pytałam siebie, żując rozgoryczenie, świadoma już, że koszty imprezki spadną na mnie. Mi jest potrzebna. Tak, ja go potrzebuję. Wyjęłam więc kasę z konta... Może nie warto o tym mówić, bo to moja sprawa, bo to JA chciałam zobaczyć się z nim. Miałam nadzieję, że uda mi się nie tylko opłacić jego przylot i pobyt w Polsce ale i trochę zbierzemy na DYP. Nie udało się. Adam z Bydgoszczy też wyłożył kasę. Ale to wciąż mało.

* * * *

Odebrałam Jima z lotniska późnym wieczorem. Wpadłam do sali przylotów i zobaczyłam jak stoi, chyba trochę niepewny, nagabywany przez pana taksówkarza. Po chwili wisiałam już w jego objęciach.

Stefan Świetliczko jest cichym, skromnym facetem. Mało mówi i uśmiecha się niepewnie. Tak go widzę. Gdyby nie ten człowiek, wiele razy siedziałabym w kąteczku, płacząc nad swoim smutnym losem. To on przywiózł nas z lotniska, to on popędził w środku nocy po leki, bo Jim struł się kanapką w samolocie. To dzięki Stefanowi oplakatowana została niemal cała Warszawa. Ślęczał pół kolejnej nocy nad slajdami na folii i opowiadał fragmenty historii Polski, kiedy spacerowaliśmy nocą po mieście. Patrzyłam z otwartą buzią. Nie mam słów, by wyrazić swoją wdzięczność temu człowiekowi. Przez trzy wcielania będę mu obrabiała pole.

Pawcio zawiózł Jima na weekend do Łodzi. Jim chciał spotkać się z Alicją a to w mojej sytuacji była jedyna możliwość. Łódź powitała Jima z otwartymi ramionami. Widziałam fotki.

Kiedy wrócił do Wawki, zachmurzone niebo wylewało na nas kubły wody. Mówił, że jest zadowolony ze spotkania z ludźmi i szczęśliwy, bo była Alicja. Niektórzy mają szczęście ;-)...

W nocy nie mogłam spać, rano nie mogłam jeść, bo zaczynał się pierwszy dzień wykładów. SGH nie jest łatwym miejscem. Stefan zawiózł nas na tę uczelnię a ja czułam, jak żołądek zaciska mi się w mały supełek. Ogromna aula, wielka akcja reklamowa i siedem osób na sali, z Błażejem włącznie. Nawet dziś nie wiem, co mam powiedzieć. Ale wykład ruszył. Jim mówił, ale jakoś tak bez serca. Nie dziwię się. Tylko nie mogę zrozumieć dlaczego ludzi tak mało interesuje, co ktoś przyjeżdżający zza oceanu ma do powiedzenia. Może to juwenalia...? Nie wiem. Czułam się przygnębiona.

O siedemnastej mamy spotkanie w "Serduszku". Wiszę na telefonie, bo Jarkowi, szefowi stowarzyszenia rąbnęły się daty. Ale jest OK, więc od Pawcia wpadamy do mnie po jakieś rzeczy, żeby pokazać dzieciakom i znowu w drogę.

"Stowarzyszenie Serduszko", jest ośrodkiem socjo-terapeutycznym na warszawskiej Pradze. To inny świat, inna, zatrzymana w czasie mentalność. Znam Pragę i te relacje, mieszkałam tam kiedyś. Znam niemal każde dziecko z Serduszka. Widzę gwiazdy w oczach maluchów, kiedy rozkładam indiańskie gadżety. Chcą rozmawiać z Jimem, ale matka Praga nie zaoferuje im wygodnego życia w bezpieczeństwie i miłości. Te starsze, z gimnazjum, też mają raczej inną edukację.

Jim pokazuje slaidy, opowiada. Walczę z nim o każde słowo. On jest mówcą a ja gadułą ;-) Ostatnio dowiedziałam się, że dostałam nowy nick. Dzieciaki z Pragi nazwały mnie Bajkopisarz. Chyba cos w tym jest, bo opowiadam kolorowo.

Czuję dobre wibracje i zainteresowanie. Dzieciaki są spontaniczne i zadają niesamowite pytania.

- Proszę pana, a jak wyglądają Indiańskie śluby?

- A jak rozwody?

- A wy mieszkacie jeszcze w tych dużych namiotach?

 

Wreszcie dziewczynki mogą dorwać się do mojej sukni, do ozdób, a chłopaki zasypują Jima pytaniami o polowania na bizony ;-).

Nocą w mojej malutkiej kuchni pijemy herbatę.

- Czy jesteś zadowolony z tego spotkania?

- O tak, jestem.

Zawsze jest zadowolony. Czuję jak łzy napływają mi do oczu.

- Ty nawet nie wiesz, jak wiele wniosłeś w życie tych dzieci. To może była najważniejsza relacja w ich życiu. Często jest tak, że oboje rodzice tych dzieci piją albo ćpają. Ty pokazałeś im inny świat.

Łzy spływają mi po policzkach. Nie mogę zrobić nic dla tych dzieci, nie potrafię im pomóc.

Jak ranne zwierzę obijam się o ściany.

- Nie płacz już.

Ciepło.

Obudziłam się o 5:30. Chyba zwariowałam. Ada i Brian mają do szkoły na ósmą a kolejny wykład zaczyna się o pierwszej. Przygotowałam śniadanie kajtkom i bezszelestnie walę okrążenia po domu. Czasem czuję, jak przygląda mi się z pod oka, ale nie mówi nic.

Jedziemy na UW. Błażej już czeka. Rozglądam się po ścianach w poszukiwaniu mojej krwawicy. Nie ma. Nie ważne. Ludzie wchodzą do sali i cieszę się bardzo, ale czekam na kogoś specjalnego. Profesor Nowicka zapowiedziała wizytę. Jest!!! Żegnajcie smutki. Nawet gdyby tylko ona miałaby być na tym spotkaniu, to ja i tak się cieszę. Kiedy Dominiśka przedstawia mnie profesor Nowickiej, mało nie klękam. Dominiśka skontaktowała mnie z najważniejszymi ludźmi na wydziale. Ona jest też w grupie ludzi, którym chcę powiedzieć, dzięki.

Pomiędzy robieniem fotek pomagam Błażejowi. Leżymy na akademickiej glebie jak dwa wierne psy. Słucham emocji w głosie Jima. Jest. Wounded Knee. To go rusza, a może i boli.

Mówi z pasją. Porusza temat kasyn, tu odrobina ironii.

Po wykładzie krótka rozmówka z profesor Nowicką. Znowu spełniły się moje marzenia: umówili się na jutro. Jestem szczęśliwa.

Siedzimy na ławeczce pod UW. Ludzie krążą wokoło nas, podchodzą, zagadują. Pytają o zwyczajne rzeczy i mówią o swoich zwyczajnych rzeczach. Psiapsióła Dominiśki gra na... zapomniałam jak nazywa się ten bębenek a ja ruszam w tany. Słonko świeci tak pięknie.

- Mam ochotę na polską kiełbasę z ogniska.

Nie chce się ruszać, ale wieczorem mamy otwarte spotkanie dla ludzi z Warszawy. W ekipie powiększonej o Marcina Rambo, wędrujemy do mnie. Faceci popadali i wygryźli mnie z możliwości zamknięcia oczu choć na chwilę. Wlewam w siebie kolejna kawę, ale jakoś tak bez przekonania.

- Jim, obudź się. Twoje marzenie się spełni. Idziemy na polską kiełbasę.

Knajpka jest malutka i chłodna. Na drzwiach przyklejam karteczkę, że to tu. Pomalutku zbierają się ludzie. Gosia Pilot i Arek z Kaliną. Cieszę się, że są. Po godzinie dociera do nas nieoceniony Stefan. Czuję spokój a po chwili zmęczenie. Jeszcze troszkę, mówię sobie, ale kanapka wygląda bardzo zachęcająco... Padam.

Kolejna noc w plecy bo czekamy na telefon od Roberta Free. Patrzę jak błyskawice rozdzierają niebo. W końcu, za siódmym razem, około drugiej nad ranem Bobiemu udaje się połączyć...

Spotkanie z profesor Nowicką trwa około dwóch godzin. Jestem zmęczona i rozkojarzona. Nie przysłuchuję się. Myśli odleciały daleko. Stefan odwozi nas na dworzec. Jedziemy do Bydgoszczy.

Nie będę o tym pisać, bo mam nadzieję, że inni też chcą coś powiedzieć. Chcę napisać o Lubiatowie, i o tym, co tam stało się we mnie.

* * * *

Nocą nie mogłam spać. Czułam w sobie gniew, wściekłość, niechęć. Te uczucia miałam dla zachowań Piotra, aż w końcu dla niego samego. Potrzebowałam rozmowy z nim, a ciągle czułam, że on tej rozmowy unika. Nie chciałam nikogo zabijać. Wbrew pozorom wsadzanie ludziom noża między żebra nie jest moim ulubionym zajęciem. Biegałam z góry na dół i wypalałam kolejnego papierosa. Bałam się jutra. Bałam się rozmowy z Piotrem. Czułam, że albo on, albo ja. Tak bardzo potrzebowałam bliskości, wsparcia. Może nawet przytulenia? A Darek nakrzyczał na mnie.

Całą drogę rozmawiałam z Dianą. Prawie płakałam. Przez zęby wycedziłam nawet słowo David. Milcząc na jakimś postoju wypaliłam papierosa. Modliłam się. O cokolwiek. O mądrość, o siłę, o miłość. Ada przytuliła mnie, Jim bez słowa podał mi kubek z herbatą.

WROGOŚĆ I NIEUFNOŚĆ. To wszystko, co czułam kiedy dotarliśmy do Lubiatowa. Z Gdynią witałam się spode łba. Ale nie miałam czasu na analizę emocjonalną, bo zaraz rozpoczynał się występ i Adka dostawała spazmów, bo telewizja. W pośpiechu przygotowałam stroje, w pośpiechu witałam się z ludźmi. Smok, Loco, dwa Michały, Magda, Jagoda, Rambo, Lakociak i sami Gospodarze - Ola i Konrad. Wilki... Kto to są Wilki? Czy zgodzą się, byśmy tańczyły razem z nimi? Piotr zamknięty w szałasie i skacowany Hiena. Potrzebuję siły!!!

Ruszamy. Kamery poszły. Nie myślę już o swoich uczuciach, tańczę. Trochę się wstydzę, bo czuję, że Jim patrzy jak biali tańczą tańce Indian. Ale wiadomo, że najlepszą obroną jest atak, więc przy kolejnym intertrible próbuję wyrwać go do tańca. Nie daje się i pośpiesznie odchodzi porozmawiać ;-).

Koniec pokazu i rozpoczęcie przygotowań do Inipi. Nie wiem, co mam robić. Uczucia przelewają się we mnie. Potrzebuję Inipi a nie potrafię modlić się razem z Piotrem i Hieną. Nie ufam im. Wszystko krzyczy we mnie i buntuje się na samą myśl o tym. Obijam się od tipi do tipi w poszukiwaniu przystani dla siebie. W końcu idę do Jima.

- Jim, potrzebuję Inipi, ale nie mam dobrych uczuć dla Hieny i Piotra. Nie wiem, co mam zrobić.

- Naucz się przebaczać. Złe uczucia odejdą w ten sposób. Odejdą dzięki twojej modlitwie.

Nie wiem, jak to możliwe, ale idę przygotować się do Ceremonii. Tylko czy JA chcę przebaczyć?

Nie jest mi bardzo gorąco. Nawet jakby za mało. Ciemność. Spokojny głos Jima.

Wreszcie postanowiłam. Modliłam się o przebaczenie. Modliłam się bym mogła przebaczyć Davidowi i żeby on też mógł mi wybaczyć, chociaż nie wiem, co.

Modliłam się o to, bym mogła być mądra i bym mogła kochać jeszcze bardziej. Pot zalewał mi oczy. Jim mówił o przebaczeniu i całe Inipi było temu poświęcone. Po czwartej odsłonie wypaliliśmy fajkę i kto chciał, mógł iść. Ja nie chciałam. Czułam, jak dziwna radość wypełnia mi duszę. Weszliśmy znowu do szałasu i dopadło mnie. Dwa słowa: Mitakuye Oyasin. Ja i Piotr też. Ja i trawa też. Coś rozdarło się we mnie. Płakałam. Łzy mieszały się z potem.

Po szałasie podeszłam do Piotra i powiedziałam, że nie mogę jeszcze przytulić się do niego, ale dziękuje mu, za to, że był.
- Kasia, musisz...- zaczął.
- Nic nie muszę. Nie niszcz tego Piotr. Nie chcę zamykać się na to, co przeżyłam. Pogadamy jutro.
Może zrozumiał, bo nie kontynuował, ale ja pozostałam z urazą w sercu za słowo " musisz", za to, że on chce mnie pouczać, jak mam żyć. Mój skalpowy nóż znowu zabłysną w ciemności. Zrezygnowałam niemal z przebaczenia.

Znów zaczęła się moja odyseja. Nie potrafiłam być z ludźmi, bo prawie wszyscy pili. Ja nie piję wcale. Nie potrafiłam być z ludźmi z tym, co miałam w środku. Nie obchodzi mnie czy ktoś pije czy nie. Nie obchodzi mnie czy ktoś zalewa uczucia alkoholem czy nie, ale wtedy nie mogłam być z nikim. Ktoś musi zalewać a ja dla odmiany muszę czuć, nie ma w tym miejscu żadnej oceny. Potrzebowałam spokoju i akceptacji. No cóż, nie można mieć wszystkiego na raz.

Jim w czasie warsztatów powiedział " Modlitwa zapomniana nie jest modlitwą".

Słowa jak pocisk trafiły mnie w bebechy. Pogadaliśmy więc z Piotrem tego dnia. Powiedziałam mu o mojej relacji z Jimem, o moich uczuciach na jego zachowanie. Nie ufam Piotrowi nadal, ale wierzę, że jest pokój pomiędzy nami. Kiedy żegnałam się z nim mogłam naprawdę przytulić się do niego. Nie jest istotne czy on pogodził się ze mną. JA pogodziłam się z tym, że on jest taki jaki jest. Ma prawo. Wszyscy dorastamy z czasem, wszyscy jesteśmy w relacji.

Jak większość ludzi, nienawidzę pożegnań i nie chcę o tym pisać. Ale i z Gdynią pożegnałam się w pokoju i z sympatią. Wielki jak drzewo Hiena wyrwał malutkiego Yegmana do góry a ja przytuliłam policzek do jego policzka. To wielki dowód mojego zaufania. Zebraliśmy się zatem i my, i Cieniową żabą pokicaliśmy do Koniów. Ola nagrała telewizyjną relację z Indiańskiego Świata. Ada napawała się sobą w telewizorze a ja tłumaczyłam Jimowi komentarz.

- Jim, nie wiem, czy wiesz, ale facet z telewizji powiedział, że jesteś wielkim wodzem Dakotów.

- Czy nie wyglądam na wielkiego wodza?

Chichot.

- Wyglądasz, ale nie wiedziałam, że jesteś.

- Ja też nie wiedziałem, ale to ciekawe doświadczenie, dowiedzieć się tego.

Chichoczę znowu, ale też myślę, że już wiem, skąd biorą się podwaliny do opowieści, kim jest ten Jim.

* * * *

Nie chcę, żeby odjeżdżał. Albo niech już odjedzie. Nie chcę tak stać na dworcu i zerkać na zegarek, i liczyć ile czasu mi jeszcze zostało.

Pociąg. Krótki uścisk. Dłoń próbująca przez szybę dotknąć drugiej dłoni. Faceci to mają dobrze. Cień nie musi przeżywać tego tak, jak ja.

Jedź już, myślę, tylko pamiętaj. I niech moje dobre myśli zawsze będą przy tobie.

Yegman