Wspomnienia po (i przy okazji) Sesji

Czekamy na Wasze przemyślenia....

Sesja...
Sesja zaczęła się dla mnie grubo ponad rok przed jej otwarciem w Muzeum Etnograficznym.

Pomysł tej sesji zrodził się na grobie Indiańskiej Babci, gdzie na mój apel w związku ze Świętem Zmarłych w 2001 r. zebrało się kilka osób (Sowa, Custer, Bolo z żoną, Ewa i ja z żoną). Niewiele to biorąc pod uwagę, że jeszcze trzy razy tylu mamy indianistów w Warszawie, ale dobre i to. Uzmysłowiłem sobie, że 13 grudnia 2002 r. minie 20 lat od śmierci Stefanii Antoniewicz i można by uczcić tą rocznicę sesją popularno- naukową, taką jakie odbywały się w latach 80 - tych w Warszawie i Poznaniu, a może nawet jeszcze lepszą.

Wiosną 2002 r. zacząłem wysyłać maile, w których przedstawiałem swoją koncepcję sesji, pytałem o pomysły i rady, proponowałem włączenie się do organizowania tego przedsięwzięcia. I tu spotkało mnie pierwsze rozczarowanie. Nikt nie poparł z entuzjazmem mego pomysłu. Spotkał się on w większości wypadków z milczeniem. I tu zacząłem odkrywać kolejną narodową przywarę, z jaką będę się borykać przez kilka kolejnych miesięcy - nie odpowiadanie na listy i maile. Najczęściej nie spotkam się z wyrażoną dobitnie odmową, raczej będzie to milcząca obojętność.
Już wtedy wiedziałem, że będzie trudno, niemniej bardzo chciałem zrealizować ten pomysł. W moim zamyśle, była dwudniowa sesja złożona nie tylko z wykładów i prelekcji, ale także wzbogacona o inne atrakcje, jak tańce czy pokazy filmów oraz wystawę rękodzieła.

Część ustaleń poczyniłem na zlocie w Lubiatowie i to był jedyny plus tego zlotu. Zaraziłem pomysłem pierwszych prelegentów i Darka, szefa zespołu Huu-ska-luta. Po powrocie rozpocząłem dogrywanie szczegółów ze "zwerbowanymi" prelegentami oraz szukanie "nowych". Chodziło mi o znalezienie i przekonanie takich osób, które nie tylko interesują się jakimś zagadnieniem, ale jeszcze mogą opowiedzieć o takich rzeczach, które ogółowi nie są znane. Najbardziej zależało mi na osobach, które mogą wykorzystać swoje doświadczenia z pobytów wśród Indian, napisały książki na ten temat czy dokonały wiele tłumaczeń z wybitnych dzieł poświęconych Tubylczym Amerykanom. Dość powiedzieć, że na ośmiu prelegentów siedmiu przekonałem osobiście (Stasia Stachniewicz była jedyną osobą, która zgłosiła swoją chęć wystąpienia sama z siebie).
Szczególnie zadowolony byłem z "pozyskania" dla sprawy pani prof. Ewy Nowickiej, z którą kontakt nawiązałem po tygodniach samotnych poszukiwań. To wszystko oznaczało dla mnie dziesiątki listów i telefonów.

Gdy miałem już zarys programu postanowiłem znaleźć salę i ustalić termin sesji. Wiedziałem już wcześniej, że bardzo chcę zorganizować tą sesję w Państwowym Muzeum Etnograficznym z kilku względów. Odbywały się tam już imprezy indianistyczne, muzeum posiada dużą salę kinową, posiada też możliwości wystawiennicze (gabloty), ma tam miejsce wystawa stała poświęcona Indianom Ameryki Łacińskiej i jest miejscem bardzo prestiżowym i leżącym w centrum miasta...
Zadzwoniłem więc do muzeum i umówiłem się na pierwszą z kilku wizyt w Muzeum, gdzie przedstawiłem swoją wizję sesji, wstępny program i moje oczekiwania. Co do indianistów, jak się okazało, miano tam mieszane uczucia. Dobrze wspominano pokazy filmów, średnio inne spotkania, a zwłaszcza sposób załatwiania tych spotkań. Dowiedziałem się, że załatwiano to z pozycji roszczeniowej, nie dogrywając sprawy do końca i w ostatniej chwili. Jak mi powiedziano, muzeum nie ma obowiązku dawać na zawołanie sali "na już", za darmo i na spotkania na które, ze względu na słabe nagłośnienie imprezy, przychodzi kilka osób...
Zapewniwszy, że nie mam z tamtymi organizacjami zbyt wiele wspólnego uzyskałem duży kredyt zaufania i spotkałem się z dużą sympatią ze strony dyrektora dr W. Suligi i pani kierownik M. Orlewicz. Okazało się, że z różnych względów, leżących po stronie muzeum jedyny wolny w całości weekend to 18-19 stycznia 2003 r. Nie udało się zatem zorganizować sesji w bezpośredniej bliskości 20 rocznicy śmierci Babci, ale kierownictwo muzeum zgodziło się na ugoszczenie tej imprezy. Wstępnie umówiliśmy się na udostępnienie sali kinowej za wpływy z biletów. Byłem zadowolony. Mamy salę, za którą nie muszę wykładać.
Jeszcze kilka razy jechałem do muzeum ustalać najróżniejsze szczegóły, nigdy te wizyty nie trwały krócej niż dwie godziny, każdorazowo musiałem zwalniać się z pracy....

Mojej w dużej mierze samotnej pracy towarzyszył jeden przyjaciel, który bardzo mi pomógł. Mowa o Sowie, który choć tak samo zarobiony jak ja, obarczony jest dodatkowo zaocznymi studiami i liczniejszą od mojej rodziną :-) I choć mając tak mało czasu, pomógł mi najwięcej ze wszystkich. Pracował przy sesji wiedząc, że go na niej nie będzie ! W weekend 18-19 I wypadała mu właśnie sesja egzaminacyjna na uczelni w Radomiu...
Sowa wziął na siebie sprawy związane z wystawą. Przekonał do wypożyczenia rękodzieła Olka i Maćka. Także sam dorzucił swoje eksponaty. Mieliśmy więc okazję oglądać w gablotach repliki strojów i broni indiańskiej tych właśnie trzech przyjaciół (dominowały liczebnie eksponaty Olka). Sowa podjął się także próby zorganizowania sprzętu na występ. Okazało się, że Huu-ska-luta potrzebują do występu wieżę, wzmacniacz i dwie kolumny oraz mikrofony. Okazało się, że w muzeum takiego sprzętu nie ma (jak również rzutnika do slajdów). Stanęliśmy więc przed widmem kolejnego wydatku związanym z występem, po zwrocie kosztów podróży dla tancerzy, jakim się mogło okazać wypożyczenie kolumn i wzmacniacza. Sowa tylko sobie wiadomym sposobem przekonał kogoś ważnego w firmie do użyczenia tych rzeczy na weekend :-)
To Sowa dzwonił prywatnie do USA i przekonywał Bartosza Stranza do udziału w naszej sesji. Jego i moje maile oraz telefony odniosły skutek, tego do ostatka dość problematycznego punktu programu... Bartosz na sesji był.

Na sesji poświęconej Indiańskiej Babci nie mogło zabraknąć nie tylko ludzi, którzy ją ponad 20 lat temu odwiedzali w Jej żoliborskim mieszkaniu (szkoda, że kilku "starych" działaczy nie odpowiedziało na moje zaproszenie, dzięki Romku za to, że Ty przyjechałeś !), ale i kogoś z rodziny. Najlepiej, żeby byli to wnukowie tak często pojawiający się we wspomnieniach o Babci.
Pisałem do wszystkich, którzy przyszli mi do głowy, że mogą mieć jakikolwiek namiar na kogokolwiek z rodziny Babci - niestety oprócz jednej obietnicy zaprowadzenia mnie pod dom Babci (ja tam nigdy nie byłem), która nie doczekała się realizacji, nie otrzymałem żadnej wskazówki.
I tak jak w przypadku poszukiwań prof. Nowickiej zdany byłem na siebie. Wziąłem książkę telefoniczną Warszawy otworzyłem na nazwisku Antoniewicz i zacząłem dzwonić zaczynając : "Dzwonię do pana, pani w nietypowej sprawie..." :-)
Tak doszło koniec końców do zaproszenia do kawiarnii pana Jana, wnuka Stefanii. Pan Jan opowiedział mi wiele ciekawych historii o Babci i Dziadku, pożyczył prezentowane na sesji slajdy z Babcią oraz zdjęcia, które po zeskanowaniu zawisły na wystawie. Zgodził się na przygotowanie wystąpienia wspominającego Jej osobę, a w sobotę 18 stycznia, jak się okazało przyprowadził całkiem spore grono Antoniewiczów i znajomych starszej daty.....

Po Nowym Roku dni zaczęły biec coraz szybciej, atmosfera robiła się nieco mniej spokojna. Oto okazało się, że wypożyczenie z Filmoteki Narodowej filmu "Nanook of the North" zdrożało prawie trzykrotnie od ostatniego razu. Dobrze, że operator projektora nie zdrożał :-) Zacząłem się niepokoić o finansową stronę sesji. Chodziło już o równowartość miesięcznej pensji. Co prawda Sowa uspakajał, że w razie czego solidarnie zrzucimy się, także pani Orlewicz z Muzeum zapewniała, że jakoś sobie poradzimy. Niemniej niepokój pozostawał. Przedpłaty dokonało 9 osób, ponad 30 osób zostało zwolnionych z opłat (wystarczało cokolwiek zrobić dla sesji w uzgodnieniu ze mną, żeby nie płacić za wstęp na sesję). Do końca nie wiadomo było ile osób przyjedzie z Ruchu z całej Polski, a ile osób przyjdzie z Warszawy...
Już w grudniu zacząłem rozsyłać listy w poszukiwaniu sponsora. Efekt finansowy żaden. Udało się dzięki temu tylko umieścić wzmiankę w Citi Magazine oraz półstronicowe kolorowe ogłoszenie w Informatorze Kulturalnym Stolicy ! Widziałem na sesji osoby z tą reklamą wystającą ze swoich notatek !

Stosunkowo wcześnie pomyślałem o "reklamie jako dźwigni handlu". Oprócz wspomnianych periodyków został stworzony plakat A3, którego treść opracowałem ja, a Sowa nadał temu sympatyczny, indiański i graficzny kształt. Niestety Sowa miał duże kłopty w drukowaniu plakatów w kolorze, postanowiłem więc skserować te plakaty w wersji czarno-białej w stu egzemplarzach. Pozostawał problem, kto to rozplakatuje na mieście i na licznych warszawskich uczelniach ? Podjął się tego Paweł Burza (dzięki !, we własnym zakresie część plakatów wydrukowała i rozwiesiła Jicarilla).
Do zajęć mało ambitnych, ale niezwykle pracochłonnych należał też druk biletów i mozolne ich wycinanie w trzech wariantach (na sesję, na I dzień, i na II dzień). Piszę to wszystko, by uzmysłowić każdemu następnemu z jak wielu prozaicznych szczegółów składa się oragnizacja jakiejkolwiek imprezy masowej...

Jak już pisałem każdy, kto przyczyniał się do powodzenia sesji był zwoniony z opłat (prelegenci, tancerze, wystawcy itp.). Jeśli była to osoba spoza Warszawy to deklarowałem, że będzie miała też załatwiony nocleg. Problemem było, że takich osób do przenocowania było ponad 20. Zacząłem więc namawiać warszawskich indianistów (tylko tych z nich, którzy wykazali minimalne zainteresowanie sesją), by zgodzili się przenocować kogokolwiek uważając, by nikomu nie "dokwaterować" więcej niż 3 osoby. Jak się okazało w sobotę wieczór, w dużej mierze dzięki Louisowi Duenasowi, mieliśmy około 12 miejsc noclegowych w Warszawie, które nie zostały wykorzystane. Tak więc, jak się szczęśliwie okazało problemów z noclegami nie było i mógł z nich skorzystać każdy w potrzebie, kto się z tym problemem zgłosił.

No tak, nieco wyprzedziłem tok zdarzeń. Mamy czwartek, dwa dni przed sesją. Maciek, Sowa i ja zaczynamy zwozić sprzęt do muzeum. Robimy za transportowców i tragarzy :-) Następnego dnia w Muzeum zjawia się Olek z małą córeczką i ja z żoną. Wzieliśmy urlopy wypoczynkowe. W ostatnie dni nie da się pewnych rzeczy przeprowadzić już tylko wieczorami.
Panowie z muzeum przynoszą do sali kinowej 7 gablot, inni zawieszają fotogramy Leszka Opioli - to wszystko zasługa pań Małgorzaty Orlewicz i Teresy Walendziak. Wnosimy we dwóch eksponaty, zaczynamy wypakowywać i zastanawiać się jak to wszystko rozmieścić. Zabrakło czasu na wykonanie podpisów pod repliki. Nikt już nie miał czasu (ani Sowa, ani Olek, ani ja). Trudno, będzie bez podpisów. Postanawiamy, że ubrane manekiny trafią do gablot. Problem w tym, że wystające z manekinów szpikulce na głowy oraz "torsy" są brzydkie. Panie z Muzeum biegną po czarny materiał, szpilki. A jak wyeksponować nosidełko, a jak pióropusz ? Jestem zdumiony zaangażowaniem pań z Muzeum i patrzę zdumiony, że na sali pracuje ok. 10 osób. Z ludzi zdawałoby się najbardziej zaangażowanych w indianistykę pracuje tylko dwójka Olek i ja, no i moja żona Kalina. Przez głowę przemyka mi refleksja, że sesją indianistyczną bardziej przejmują się pracownicy Muzeum niż indianiści.
W końcu pracownicy muzeum skręcają nam gabloty i opuszczają Muzeum. Dla nich koniec pracy - godz. 16.00. Zostajemy w trójkę. Przed nami najbardziej, jak się okazuje niewdzięczna robota. Wystawa zdjęć z dawnych zlotów w fotografii Macieja Szpringiera i Marcina Kilanowskiego. Niewdzięczna o tyle, że muzeum pożyczyło nam sporo antyram, które trzeba zdemontować od tyłu odkręcając po dwie malutkie śrubki na rogu. Po umocowaniu zdjęcia trzeba z powrotem założyć szybę i przykręcić śrubki. Strach, że po sesji trzeba będzie to zrobić jeszcze raz.
Olek opuszcza nas, jego córeczka już nie może wysiedzieć na sali. Zostajemy z Kaliną sami, kończymy antyramy. Potem jeszcze tylko przyklejamy wiersze Indian, wspomnienia o Babci, jej list i listy do niej, a także "Bramy Królestwa" - bajkę jej autorstwa. Jest 19.00, jestem padnięty, wszystko mnie boli. Rezygnuję z podłączenia sprzętu, zostawiając to na następny dzień, na sobotę. Także rozstawienie tipi zostawiamy na kolejny dzień. Mam zepsuty humor - uszkodziłem zdjęcie mojego brata, Marcina, a dzień wcześniej 10 zdjęć Macieja Szpringiera wypadło mi w błoto przy wypakowywaniu eksponatów z samochodu...

Nadeszła sobota 18 stycznia. Jak ogłosiliśmy to z Sową w sieci i w mailach przed 9.00 czekałem już na cmentarzu przed Bramą Północną, by zaprowadzić chętnych na grób Babci. Kwadrans po dziewiątej rozczarowany ruszyłem sam. Ale jak się okazało przy grobie było już kilka osób, które klucząc znalazły grób od zupełnie innej strony, posiłkując się pamięcią sprzed lat (pytanie do osób z Warszawy, indianistów - dlaczego mieli trudności w znalezieniu grobu Babci ? Odpowiedź szczera do bólu : bo grobu Babci prawie już nikt nie odwiedza, nawet ci, którzy tak dużo mówią ile znaczyła w ich życiu). Na grobie powspominano wizyty u Babci, jej ostatnie dni, pogrzeb. Zapłonęły znicze, spalił się papieros, a wszystko odymiła szałwia. Szybko minęła godzina i musiałem pędzić do Muzeum, by być tam jako organizator jako pierwszy....

O 12.30 rozpocząłem sesję, krótko motywując dlaczego poświęcono ją pamięci Stefanii Antoniewicz i nawiązując do sesji popularno - naukowych z lat 80-tych. Po obrzędzie odymiania i po odczytaniu wspomnień Tadka Piotrowskiego (jako jedyny, z tych którzy nie mogli być z nami, a którzy znali Babcię napisał pełne ciepła i humoru wspomnienia - dzięki), poprosiłem wnuka pana Jana o odczytanie swoich wspomnień, a po nich rozpocząłem tok-szok przy stole prezydialnym do którego zasiedli znajomi Indiańskiej Babci sprzed lat.
I tak się potoczyło. Nie będę szczegółowo opisywać sesji, bo to mam nadzieję ukaże się kiedyś drukiem, dołączę tylko plan sesji w takiej kolejności w jakiej udało się go zrealizować (plan nieznacznie zmodyfikowany, ale wykonany w 100% :-)
Jako konferansjerowi przypadł mi w udziale bardzo niemiły obowiązek "pilnowacza czasu"... Chcąc zrealizować cały program trzeba było trzymać się "rozpiski". Już po dwóch godzinach obserwowałem na zegarku coraz groźniejsze przesunięcia czasowe. A zegar i wymogi plakatu były nieubłagane - o 18.00 musiał się zacząć reklamowany występ pow-wow. Każdego dnia przerwa obiadowa stała się kołem ratunkowym programu. Praktycznie nie było, bo nie mogło być, żadnej dłuższej przerwy. Wiem, że to bardzo niehigieniczne dla umysłu, ale chyba tak chcieli uczestnicy sesji. Prelegenci mówili dłużej, niż im się wydawało, że będą mówić :-), a potem zaczynała się dyskusja z pytaniami...
Tak więc, musiałem z żalem przyhamowywać co bardziej rozwijające się dyskusje, widząc jak bardzo takie spotkania są potrzebne i do końca nie wiedząc, czy tak napięty program to wada czy zaleta sesji ?

Sesja była pomyślana jako impreza, która "ma się zwrócić". Uważam, że istnieją inne miejsca, w których powinno zarabiać się na chleb. Skoro robię coś co sam lubię dla ludzi, którzy lubią to samo to nie widzę powodu, by się na tym bogacić (nie ukrywam, że to taka aluzja do zlotów - ale o tym kiedy indziej). Przewidywałem, że 30 zł za sesję równoważyłoby poniesione koszty (przy założeniu stosunkowo niedużej frekwencji osób płacących). Poszedłem jeszcze dalej - obniżyłem opłatę do 20 zł, mając nadzieję że może to wpłynie na decyzję przybycia na sesję choćby kilku osób wahających się ze względów finansowych, jednocześnie balansując na granicy dokładania do interesu. Wiem, że ta decyzja bardzo spodobała się wielu uczestnikom, którzy nie kryli swego miłego zaskoczenia przy zakupie biletów. Koszt dwudniowej pełnej atrakcji imprezy za cenę biletu do kina nie był chyba zbyt wygórowany. Niemniej znajdowałem w swej skrzynce mało sympatyczne e-maile dot. pobierania opłat za sesję. Ich autorzy pytali "a właściwie za co mają płacić", inni udowadniali, że to dużo zważywszy, "że ludzie są spłukani po świętach i Sylwestrze", a w końcu nawet nie zapewniam noclegu ani bezpłatnej herbaty...
Z drugiej strony pomyślałem, że dla osób przygotowanych mentalnie na wydatek nieco wyższy niż faktycznie poniesiony, nie będzie problemu z pozytywnym odzewem na apel do zrzutki na wydawnictwo "pokonferencyjne" czyli wydanie referatów i wspomnień o Babci drukiem. Zawiodłem się w swych przypuszczeniach. Mało komu chyba na tym zależy bo nie przekroczyłem w tej "kweście" nawet kwoty 150 zł, a połowę tej kwoty stanowią zrzutki trzech osób! Gdyby każdy z uczestników sesji złożył się po dosłownie kilka złotych już możnaby było myśleć o wydaniu referatów. Oczywiście cały czas można dobrowolne datki wpłacać na konto...

Myślę, że zupełnym ewenementem i pozytywnym eksperymentem było wprowadzenie biletów dniowych. Dowiedziałem się, że są osoby, które mogą zjawić się tylko na sobotę. Dlaczego mają płacić za całość ? I tak właśnie powstały bilety cząstkowe. Dlaczego na zlocie pobierana jest zawsze 100-procentowa opłata niezależnie od tego na jak długo się przyjeżdża ? Oczywiście chodzi o maksymalizację zysków.

Mimo wychodzenia z tymi eksperymentami naprzeciw ludziom, dowiedziałem się że nie wszyscy to docenili. Część naszych kolegów "przemyciła się" na sesję, przekazywała sobie bilety, lub w ogóle weszła na salę bez zamiaru płacenia. Pierwszego dnia naszym bileterem był Łoś (wielkie dzięki !!!), drugiego było pod tym względem znacznie gorzej. Pewnego razu Łoś mówi do mnie : "Arek, co ja mam robić ? Przecież to starzy, zasłużeni indianiści. Wchodzą i mówią, że oni nie płacą. Przecież nie zostawię stolika i nie będę za nimi biec..." Z jedną osobą załatwiłem sprawę polubownie, nie ma sprawy. Ale ja także nie miałem ani czasu, ani chęci biegać za następnymi skoro nie są uczciwi. Samemu było mi głupio... W końcu te osoby nie oszukiwały jakiejś mitycznej instytucji, tylko swego kolegę, który poniósł realne koszty. W każdym razie, chciałem tylko powiedzieć, że to "że się im udało" nie oznacza, że nie wiemy o tym.

Ktoś zapyta czy jest sens pisać nawet o tym. Cały czas piszę także po to, by wszyscy, i starzy, i młodzi dowiedzieli się w jakim kierunku zdąża Ruch. Jest to głos w dyskusji co dzieje się z PRPI. Tak, jestem jednym z tych którzy gloryfikują "stare czasy", bo wtedy i ludzie sobie wzajemnie pomagali, chcieli coś robić i byli przy tym uczciwi.
Było powszechnie wiadomo, że na sesji obowiązuje zakaz spożywania alkoholu. Mimo to znalazły się osoby, które piły z butelki piwo nawet na holu głównym Państwowego Muzeum Etnograficznego. Czy naprawdę ludzie nie widzą nic niestosownego w piciu alkoholu publicznie, w gmachu, było nie było, państwowym...? Czy w swoich miastach też chodzą do muzeum pić piwo na korytarzach ? Po co przyjechali ? Napić się można taniej gdzie indziej, a nie na sesji w Warszawie...

Frekwencja nie była oszałamiająca. W szczytowym momencie, na sobotnim występie liczba osób obecnych na sali zbliżała się do 90-ciu. Ale już w niedzielę nie było nawet połowy tej liczby. Z pewnością jest to więcej niż na sesjach sprzed kilkunastu lat, ale biorąc pod uwagę że mamy w Polsce kilkaset osób przyznających się do Ruchu (niektórzy mówią o tysiącu) to nie było ich dużo na sesji indianistycznej. Powody są zapewne różnorakie (zima, termin, brak zagwarantowanego noclegu, może deklarowana prohibicja...?). Ja jednak podejrzewam przede wszystkim inny powód.
Ukazały się pierwsze opinie o sesji. Dyskusję zaczął niejaki P. Pomijam, że dziwię się, że anonim zamiast wylądować w koszu wzbudził taki odzew. Jeśli ktoś nie ma odwagi się przedstawić, nie warto bawić się z nim w dyskusję...
Ta dyskusja nawiązywała do tego co zostało powiedziane na sesji o Ruchu w dawnych latach i co zostało pokazane na slajdach. To dobrze, że element historii nas samych pojawił się na sesji. Był potrzebny. Ale czy nie uderza was, że ta dyskusja dotyczy tylko spraw PRPI poruszanych, bądź nie, na sesji ? Czy ktoś napisał jakąś opinię na temat jakiegoś referatu (pomijając sprawozdawczą relację Darka) ? Czy ktoś poruszył sprawę którejś ze świętych ceremonii Lakotów lub może problem poszukiwania tożsamości przez Indian ?
Myślę, że to nie wzbudza takich zainteresowań z tych samych przyczyn dla których większość indainistów została w domach. Indianiści interesują się przede wszystkim sobą i wzajemnymi spotkaniami czyli zlotami. Indianie są pretekstem i tłem ckliwych zdjęć ze zlotów. Ruch stał się przede wszystkim zabawą w Indian. Sesja z założenia naszpikowana naukowymi referatami o Indianach i tzw. nasiadówką wielu nie kojarzy się z dobrą zabawą stąd ich nieobecność na tego typu imprezie.

Po 18 latach bycia w PRPI biorę całkowitą odpowiedzialność za powyższe słowa. Na ostatnim zlocie, jak zwykle, nocną porą przechadzałem się po obozowisku i siłą rzeczy słyszałem salwy śmiechu, rozmowy, śpiewy. Niestety nie słyszałem zbyt wiele tematów indiańskich, najbliższy tej tematyce był temat: "A pamiętacie, dwa lata temu na zlocie..."

Skoro poruszyłem już sprawę listu P. to dorzucę jeszcze jedno wyjaśnienie. Jest rzeczą najzupełniej normalną, że ludzie koncentrują się wokół swoich znajomych. Czy mają ich zostawić, skoro dobrze się czują w takim towarzystwie, i pójść zagadywać kogoś obcego ? Pomijając absurdalność takiej sytuacji, taka osoba może sobie tego najzwyczajniej nie życzyć. Nikt nie nosi transparentu : "Zainteresujcie się mną". P. musi sam wyjść do ludzi, może z czasem stanie się ich znajomym... Gdy byłem ostatnio na spotkaniu poświęconym Jordanii to byłem tam dlatego, że temat ten mnie interesuje. Nie chciałbym, by ktoś do mnie podchodził i wypytywał może, dlaczego znalazłem się akurat tutaj...
Z kolei bardzo by mi się podobało, gdyby P. podszedł do mnie np. po sesji i w ten sposób dał się poznać. Dziękuję tym trzem osobom, które podeszły i zapytały czy mogą w czymś pomóc. Było to miłe zaskoczenie, że znalazł się ktoś, kto zechciał ponosić do samochodów sprzęt nagłaśniający i elementy z wystawy rezygnując z licznych rozmów kuluarowych. Mieliśmy umowę, że opuścimy salę w określonym terminie dlatego w dużym pośpiechu demontowaliśmy wystawę biegając między grupkami dyskutujących. Może gdyby więcej osób zadeklarowałoby pomoc to udałoby mi się też włączyć do choć jednej dyskusji w ramach tej sesji ?

Mimo wszystkich tych spostrzeżeń jestem bardzo zadowolony. Bo choć nieliczne to docierały do mnie słowa uznania. Custer przez telefon stwierdził, że była to najlepsza sesja w jakiej uczestniczył. Na pewno była bardzo dobra, z bogatym i ciekawym programem wzbogacona takim rodzynkiem jak film "Nanook" z 1922 r. należącym do dziesiątki najlepszych filmów dokumentalnych w historii kina. Cieszę się, bo akurat było ciepło (tydzień wcześniej było w Wwie minus 23 stopnie i sesja mogłaby okazać się klapą ze względu na chłod panujący wówczas na sali). Cieszę się, bo miała ciekawą oprawę artystyczną w postaci Huu-ska-luty, jak i wystawy zdjęć i rękodzieła. Cieszę się, bo sala na której to wszystko się odbywało była bardzo wygodna. Cieszę się, bo późno bo późno, ale zainteresowały się nami media. Byliśmy w programie 3 TV, w Radio Bis i Radio Józef (!), a także w "Życiu Warszawy".

Zapewne mimo to pojawi się pytanie: Czy mam żal do warszawskich indianistów za obojętność z jaką przyjęli próbę reaktywowania takiej imprezy jak sesja ? Czy mam żal do tych spoza Warszawy, do których pisałem z pytaniami i prośbami o poradę za milczenie ? Szczerze mówiąc, nie mam. NIKT nie ma żadnego obowiązku robić czegokolwiek i ja też nie mam prawa do tego przekonywać w sposób bardziej stanowczy niż moje sugestie.
Gdybym jednak wiedział w momencie rozpoczynania pracy organizacyjnej nad sesją, że przyjdzie mi w dużej mierze ze wszystkimi problemami zmierzyć się w pojedynkę, pewnie zarzuciłbym ten pomysł i do sesji tej by nie doszło.

Kończąc chciałem jeszcze raz podziękować wszystkim prelegentom, tancerzom i wystawcom bez których zaangażowania w przygotowanie swojej cząstki programu sesja ta nie udałaby się.
Dziękuję też wszystkim uczestnikom za przybycie i aktywny udział.


Arek Kilanowski



Czekamy na Wasze wspomnienia, komentarze....