Zimowe, indianistyczne spotkania przyjaciół Indian w Srebrnej Górze, były dla mnie zawsze przede wszystkim oderwaniem się po zimie od codzienności. Zima, czas swego rodzaju "zastoju", "zimowego snu", wreszcie się kończy a przyjaciele Indian spotykają się gdzieś w górach pod koniec zimy i oznacza to nieuchronne nadejście wiosny. Wreszcie można rozprostować zasiedziałe zimą członki, wreszcie można wyrwać się ze śmierdzącego miasta, wreszcie można znów spotkać Przyjaciół.

Wszystkich nas łączą w miarę wspólne zainteresowania, od lat mamy wspólne tematy i nawet jeśli w jakimś się nie zgadzamy, jest coś, co łączy nas ponad wszelkimi sporami. To są "Indianie", Tubylczy Amerykanie, poszczególne plemiona zamieszkujące Wyspę Żółwia. To właśnie dzięki nim spotykamy się od lat na tych zimowych spotkaniach, na letnich zlotach, imprezach mniej lub bardziej kameralnych, w Gołuchowie, na indianistycznych sylwestrach czy też prywatnie.

Srebrna Góra zawsze mi się dobrze kojarzy. Wreszcie po zimie można znów wziąć się do pracy. Niektórzy, ja chyba też, zapadają w "zimowy sen", nie chce się nic robić, za oknem zima, byle przeczekać do wiosny. I tę wiosnę już prawie, mimo śniegu na szlaku, i w tym roku już zbliżającą się można było poczuć w promieniach Słońca na twarzy. Spacery, śmiechy, poważne i niepoważne rozmowy do późna wieczór lub raczej - wcześnie rano. I Górska Perła - tradycyjne już niemal miejsce wieczornych spotkań przy piwie. Tak, piwie. Bo indianiści też piją piwo. Może nawet czasem za dużo. Ale jak jest piwo, to nie ma bębna, nie ma indiańskich pieśni. Jak jest piwo to nie robimy tego, co jest dla nas ważne, gramy w "piłkarzyki" albo w rzutki. I często zadziwiamy samych siebie robiąc coś, czego na co dzień nigdy byśmy nie zrobili.

Srebrna Góra to tylko weekend. Ale to dwa dni, na które osobiście od lat bardzo czekam. Czekałem i w tym roku. Doczekałem się. I rozmów się doczekałem. I jak po zimie, może "przejrzałem" na oczy, może obudziłem się z jakiegoś koszmarnego snu codzienności. Bo ileż można spać, chodzić dzień w dzień do pracy, z pracy do domu, z domu do pracy i właściwie nic ponad to nie mieć? Ileż można uciekać w codzienność i dawać się owej codzienności wciągnąć i rozmyć. Rozmyć całym sobą w szarości, w masie, zapomnieć niemal o sobie, o wartościach, o tym, co lata całe było człowiekowi ważne, ale w codziennej szarówce dnia - zagubiło się? Ileż można spać?

Cierpkie słowa od Przyjaciół (?!). Być może zawiedziona bardzo Przyjaźń. Nie tydzień, nie dwa się ją budowało. Nie przez miesiąc można naprawić coś, co przez długi czas się rozmydlało w codzienności. Odzyskać zaufanie nie jest łatwo, znów trzeba będzie porządnie pracować. Boli. Ale to chyba dobrze, póki się czuje, póty wiadomo, że coś chyba jest nie do końca dobrze i można starać się to zmienić. Nie piszę "naprawić". Nie da się chyba naprawić w krótkim czasie tego, co przez czas jakiś się psuło.

A Przyjaciele? Przyjaciele, chociaż często mogą nie znać powodów postępowania, chociaż mogą nie rozumieć pobudek, widzą kiedy z człowiekiem źle się dzieje. I są po to również, by czasem w nawet bolesny sposób, przypomnieć o sobie - o sobie i o sobie samym.

Dziękuję Wam, Przyjaciele, że mogliśmy się znów spotkać w Srebrnej Górze.

Błękitny Wiatr, marzec 2003