..... minął tydzień odkąd wróciłem....minął tydzień odkąd pociąg wypluł mnie na peron Katowic....minął tydzień odkąd ostatni raz widziałem Przyjaciół. Minął tydzień odkąd w Srebrnej Górze słychać było bęben......

7. III 2003.

Ósma rano. Bieganina myśli: gdzie mam bilet, kto schował śpiwór między skóry, jak jednocześnie jeść śniadanie, pakować się i ubierać? Nóż jest, mikromydło, pasta, szczoteczka, ręcznik - do plecaka. Szara taśma życia też się przyda na gospodarstwie. Jakieś ciuchy na przebranie, śpiwór. Już jestem na klatce. powrót. Aparat, latarka (jak się później okazało przydatna choć Apacz narzekał że mu świecę po oczach ;), jeszcze parę drobiazgów.

10 z drobnymi. Pierwszy etap za mną. Siedzę w pociągu do Gliwic. Spóźnia się z odjazdem. Potem bieg po gliwickich peronach w poszukiwaniu pociągu na Kędzierzyn. Zdążyłem, choć menażka tak klekotała w plecaku że jakaś starowinka zrobiła oczy jak mała sowa.

W Kędzierzynie wolna godzina. Można poprawić rozmieszczenie ekwipunku, posilić się w przydworcowym barze, zakupić cos na dalszą drogę. Ostatni etap dłuży się niemiłosiernie, kanarzy robią jakieś statystyki (pewnie PKP zamknie znowu kilkaset połączeń, czym w dziwnym mniemaniu ma uzdrowić swą sytuację). Czytam sobie Silmarillion. Noldorowie przeprawili się przez Cieśninę Lodowej Kry gdy lądowałem na peronie w Ząbkowicach.

Pierwsza radość, pierwsze uściski. Twarze ludzi których tak mi teraz brakuje. Jakież było moje zdziwienie gdy z "mojego" pociągu wysypało się "stado" indianistów. Moja Smocza Siostra Yagna 3 Kamienie 2 Herbaty Jeszcze Jedno Słowo i Zero Litości, Jędrek, Loco, Monika Leśny Chochlik, Stasia Obudzona o Trzeciej, Magda Biały Warkocz. Chyba wszyscy. Kurs Srebrna!

Marsz pod górę, podczas którego uciekły ode mnie serki, a chlebek z pieskiem poszedł w świat. Tak mści się niestaranne przymocowanie reklamówek z prowiantem do plecaka. Dalej pamiętam już tylko uśmiechniętą mordę Cienia (zawsze zazdrościłem Mu tego ciągłego szczęśliwego uśmiechu ;) i nieskończoną ilość powitań. Ludzie których nie widziałem tysiąc lat (przynajmniej tak to odczułem).Proste gesty, uśmiechy, uściski, rzeczy które wśród przyjaciół nabierają wręcz ceremonialnego znaczenia w swej prostocie. Dojeżdża Wiatr i kobiety.

Otwarcie, krótkie acz treściwe, w wykonaniu kierownika całego zamieszania czyli Cienia. Oglądanie zdjęć, na których widać że Yagna nie zawsze jest groźną 3kamienie ;) a potem już po pierwszej porcji czerwi mogilnych w krwawej zalewie śpiewy aż do zdarcia gardeł. Wilk dzielnie przewodził w śpiewach, pewnie wszystkie wilki z Gór Bardzkich i Sowich odpowiadały na jego głos. Mohawkowie byliby dumni z takiego śpiewaka. Ale prawdziwego opadu dzioba dostałem nieco później. Trzy kobiety. Yagna 3 Kamienie 2 Herbaty Jeszcze Jedno Słowo i Zero Litości, Monika Leśny Chochlik i Magda Biały Warkocz.. Uczta dla ucha i dla oka (dobrze że w kominku palił się Ogień). Ich pieśni jeszcze teraz siedzą mi w kruczej mej głowie mimo że z głośników leci Nightfall. Dawno nie słyszałem takiego śpiewu, nie wiedziałem takiej radości na twarzach. Mam nadzieję że dziewczyny dadzą występ w Toruniu na Pow Wow. Słyszałem je wcześniej w Gołuchowie. Wtedy też miałem dziób rozwarty do ziemi z wrażenia.

Powoli ludzie rozchodzili się do pokojów, inni toczyli rozmowy przy kominku. Z Apaczem i "Siostrami z Archeo" obgadywaliśmy wrodzoną lub nabytą tępotę konserwatorów przyrody.

Trzecia w nocy, trza iść spać. Ale jak tu wejść na górny pokład piętrowego łóżka nie pobudziwszy współlokatorów. Nie udało się. Dlatego na Stasię napisałem wcześniej "Obudzona o Trzeciej". Cień udawał że śpi. Dobrze się maskował, żeby czegoś nie powiedzieć i byłyby to słowa wywołujące u słuchającego uczucia dalekie od radości. I miałby Cień rację, jak zwykle. Najgorzej to mieli i tak ci, co spali pode mną: Łoś z kobietą. Prawie 100 kilo szamoczącego się Kruka nad sobą na chybotliwym łóżku...podziwiam ich odwagę! W końcu Lakota zgasił światło, pogadaliśmy trochę lekko rechocząc w trójkę ze Stasią (obiecała zemstę - obudzenie następnej nocy J ) i... nastał ranek

8 III 2003.

8:00 rano, gardło zdarte :( ale górskie powietrze skutecznie przez nas eliminowane z przedsionka dymem tytoniowym oraz krążąca w dużym żółtym kubku kawa Agi Zimowego Łosia (niesłodzona) ratują sytuację. Grzesiek i chyba Cieniu pojechali po prowiant. Jedząc zaanektowane komuś kanapki rozmawiam z Yegman (czemu ona ciągle chce mnie zabić?) o Jimie i Gussie, Brianie i Palącym Dziecku. Dobrze mi się z nią rozmawia. W międzyczasie Stasia robi kolejne kanapki. No, żyć nie umierać. Gdyby był z nami Mały Sęp to miałby tu raj. Jaszczurki też nie było........:(

Zaczyna się opracowywanie tras na wyjście w góry. Wilk i Stasia knują mordercze plany na naszą zgubę J . Powstają trzy warianty trasy: light, normal i strong. I co mnie pokusiło na tą ostatnią J ? Nie spodziewałem się ze aż tak mi padłą kondycja po zimie. Ale o tym później.

Przybywają kolejne niedobitki, m. in: Piotr z InDianką. Mieli być wczoraj i trochę się już martwiliśmy.

Wrócili ci, którzy byli po prowiant. Zaczęło się dziać coś, co było kompletną niespodzianką przechowywaną w cienistych zakamarkach cieniowego umysłu. Inni też maczali w tym palce. Kobiety (wszak to ich dzień) dostały indiańskie płyty, na stole pojawiły się torty (urodziny Cienia) i książka o Wounded Knee (wszak to trzydziesta rocznica tamtejszych wydzarzeń). Tak mi się jakoś nasuneło na myśl , że mnie nawet na świecie wtedy nie było gdy tam Ludzie z Pierwszych Narodów walczyli o to co im jeszcze zostało: o godność..... Cieniowi też nie zdążyłem nic powiedzieć, zawsze wtedy odbiera mi coś dar mowy: żyj nam długo Cieniu i niech cienie nie zasłaniają Słońca na Twej Ścieżce!

Gdzieś tak koło 10:30 wyruszyło dziewięciu wędrowców na trasę. Były wśród nas 3 Hobbity, przepraszam Kobity. I każda miała pierścień tudzież kilkaJ . Wilk poprowadził nas niezłymi ostępami. Na początku nawet wszystko z mapą się zgadzało. Szliśmy tak cicho rozmawiając nie tylko o PRPI, Indianach, stowarzyszeniach zlotowych, o ludziach z różnych narodów na naszych zlotach. Z dala majaczyły forty. Drużyna szła dalej, aż do asfaltówki, z której skręciliśmy na niebieski szlak. Po drodze napatoczył się tylko jeden tubylec, w dodatku przygłuchy. Wejście na Wilczak było dla mnie młotkiem w łeb.Reszta drużyny musiała czekac na szczycie aż się wydrapię. Na trzech podejściach miałem ten sam problem. Kondycja poszła do piachu. Rok temu też byłem na Wilczaku i nie sapałem jak miech kowalskiL . Parę łyków wody i ruszyliśmy dalej. Cel: rezerwat "Cisowa Góra". Zaczęły się problemy z interpretacją mapy. Niektórych ścieżek nie było na niej a innych nie było w rzeczywistości. Poruszaliśmy się dość szybko. Odnależliśmy w końcu interesujące nas skrzyżowanie i ruszyliśmy dalej.

Jabłko od jednej z Hobbitek krążyło po kręgu, gdy staliśmy przed rezerwatem i rozmawialiśmy o wilkach, zwierzynie, ekologi lasu. Wilk ma ogromną wiedzę w tej materii. Może udałoby się zorganizować na zlocie jakiś dzień o tych zagadnieniach?

Jesteśmy w rezerwacie. Hurra!!!!! Cisy są piękne. Cisza, tylko słychać nasze oddechy, potem kroki w dół. "Cisowa Góra" osiągnięta. Zchodzimy na przełaj do tabliczki. Kolejny dylemat jak iść (w prawo czy w lewo?). Jak zwylke decyzja okazała się słuszna! Po krótkim marszu wzdłuż potoku docieramy do skarju lasu. Gdzieś przed nami Mikołajów, miejsce zeszłorocznego spotkania. Po drodze Wilk udowodnił że lubi tereny podmokłe i bagniste, J , błoto po kostki. Miejsce zeszłego spotkania zostało uczone serią pokłonów przez jedną z Hobbitek (zabijcie mnie ale nie pamiętam imienia, ale chyba była z Warszawy). Dalszy marsz już wedle zielonego szlaku. Chwila odpoczynku na kłodach pod świerkami. Ciasteczka i mandarynka na kolejnym szczycie. Piekne widoki i (przynajmniej moje) coraz większe zmęczenie. Po drodze jeszcze tylko jakiś szalejący kierowca malucha rwał jakby goniła go setka uzbrojonych Komanczów pod górę z której schodziliśmy. Chbya wjechał bo nie zsunęło się nic z góry. Ostatni etap - szlakiem kolejki zębatej odbyłem w niekłamanym zachwycie. Piekne przełomy skalne, odsłonięte pokłady fliszu, nieraz fantazyjnie powyginane siłąmi górotworu. Gdzieniegdzie malownicza sosna lub kępa paproci. Ostani wiadukt (tak swoją drogą ileż pracy kosztowało wybudowanie tej trasy?) i zaraz po nim ostatnie podejście. Jak to ktos stwierdził stokiem płaskim, z tym że pod kątem 60o, trochę oblodzonym. Udało się!!!!!! jesteśmy dzięki temu skrótowi o 200 metrów od domku.

Koło 16ej jesteśmy na miejscu. PIĆ!!!!!!!!!!!

Kilka kubków herbaty, wody i kawy (niesłodzonej), kąpiel, suche ciuchy i menażka pełna czerwi J postawiła mnie na nogi i przywróciła do życia. Mimo zmęczenia nie zamieniłbym tej trasy na inną. Brakowało mi takiego wyjścia i to z ludźmi których lubię. Poza tym chodziło mi też o pokonanie swojego pozimowego zleniwienia. Jak po takim marszu smakuje zwykła sztuczna zupkaJ !Wszyscy zresztą teraz coś jedli lub pili herbatkę. Znowu poszły w ruch zdjęcia, tym razem stasine z Peru. Powoli zbliżała się godzina W.

( i tu mam małe zachwianie chronologii: czy spotkanie i rozmowa o PSPI była przed wyjściem czy w niedzielę z rana?). Mieliśmy ruszyć o 18ej ale indian time musi zebrać swe żniwo za każdym razem, nie ma że boli. Pierwsi wyruszyli spragnieni załoganci z pokoju na górze i Wilk. Poszli na złamanie karku, ale przynajmniej ostrzegli biedne uśpione miasteczko przed nacierającą hordąJ . Zaejście skrótem do Górskiej Perły, boż to ona celem wieczornego marszu była, obfitowało w poślizgi i potkniecia, a wśród śmiechów też i wyrazy, które ze względu na to iż młódź to czytać może, pominę. Powoli wszyscy dotarli, zaczęły się kombinacje stolikowe, czyli jak pomieścić około 30 ludzi tak, żeby jakiś kontakt ze sobą mieli. Nie będę tu przytaczał tego co działo się w Perle. Wszyscy tam byliśmy (przepraszam, oprócz dwóch osób). Dużo się działo, dużo się mówiło, dużo smiało. Jakieś pizze, frytki, chłamburgery, totalne zadymienie, Cień wywołujący największe moje zdziwienie i Marcin który pól roku wyrzeczeń poświęcił...... Kobiety nie doczekały się na striptiz Loca.Koło północy szeregi zaczęły się wykruszać. Kobieta Zimowych Łosi zarządziła w końcu wymarsz, nic nie mogło jej zawrócić, tak więc ruszyliśmy. Z drogi pod górę przytocze tylko zę Apacze są mało odporni na świecenie latarką po oczach ;) .

Znowu w domku. Znowu trza się wspinać na wyrko. Niestety, stolik okazał się zaopatrzony w kólka, więc złośliwiec usunął się spode mnie i potoczył się w stronę głowy Piotra, ja natomiast zawisnąłem nad.....Borówką..., nie..... hm... Jagodą! Stąd ostrzeżenie dla wszystkich: uwaga na spadające Kruki.

9 III wciąż 2003.

Ranek, ból głowy, kawa (tradycyjnie niesłodzona), ostatnia porcja czerwi. Rozmowy o PSPI. Krystalizuje się coś na kształt zarządu i powstają pomysły na działalność i zdobycie funduszy. Wiatr wciąga w zarząd nieobecnych czym podnosi humorystycznośc całej imprezy o rząd wielkości. Niestety, takie czasy że kiedy cokolwiek chce się załatwić to trza mieć osobowość prawną.Mam nadzieję, ze nie utkniemy w bagnie biurokracji.

Powoli ludzie odjeżdżają. Wilku! Do zobaczenia na Pow Wow!Niech Góry i Lasy ci sprzyjają!

Petycje, petycje, petycje. Podpisuję, bo ciągle jeszcze wierzę że coś są w stanie zmienić. Patrząc na tych którzy byli w Srebrnej, na przyjaciół, ciągle wierzę. Siedząc tu, w syfilizacji i słuchając o przekrętach staram się wierzyć dalej.

Powoli kończy się to co dobre.Jeszcze tylko rozmowa z Kobietą Zimowych Łosi. Bardzo wbiła mi się w pamięć. Mam nadzieję, że Jedyny rozgoni chmury z jej nieba, bo szkoda aby taka kobieta chodziła smutna.

Nadchodzi 14:00, niestety pora, aby opuścić gościnny przybytek. Pożegnania. Nie lubię ich. Nie będę ich opisywał.

Droga na autobus tym samym szlakiem co wczoraj do Perły, tylko bardziej dziś rozwodnionym, rozmiękłym, zadeszczonym i zabłoconym. Zawrócenie Marcina - telefon został w domku. Ludzie w autobusie powinni się cieszyć z dodoatkowych atrakcji: śpiewy, śpiewy, nie tylko indiańskie. Fajnie brzmi metalowa wersja kołysanki J , a i Bard's songa udało się wreszcie z Siostrą zaśpiewać. Kontroler biletów jakoś tak szybko wyszedł, niemuzykalna bestia.

Żeby się już nie rozpisywać, bo cierpliwość czytającego rzeczą świetą jest, nie będę się rozwodził nad kolejnymi godzinami. Pożegnań na dworcu z tymi co jechali w inne strony niż my też nie opiszę. Ściepy na bilety (dla mnie też), szybkich decyzji i powolnych kasjerek też nie.

16:30, pośpiech na Kraków

Udało się zająć przedział...w 11u! Biedna InDianka, musiała jechać z moimi zwłokami opartymi o jej kolana, a z Apaczem po prawicy ;) . Śpiewy czasem z Indianami mające niewiele już wspólnego. Nastaje taka godzina, że śpiewa się już nawet piosenki wojskowe. Potem znowu powrót na indiańskie klimaty skrzętnie zapisywany na dyktafonie Yagny i kamerze Piotra. Tak swoją drogą ciekawe czy ktoś odkryje kiedyś ukryty sens komiksów Moniki, jakie rysowała na szybie? Czy żaba ma jakieś znaczenie w psychoanalizie? Yagno, Apaczu, InDianko, Piotrze, Moniko, Stasiu, Marcinie, Grześku, Jędrku i Ty, którego imienia zapomniałem (przepraszam Cię z całej mocy za to) dzięki Wam za te godziny jazdy. Za szczery śmiech, za to, że wszystkie troski świata zostawały daleko, za śpiewy. Za to, że tam byliście, że byliście w Srebrnej......

Wszystkich, nawet tych których imiona zaginęły mi z pamięci, pozdrawiam! Do zobaczenia! Oby jak najszybciej.

To był Dobry czas.

Kruk

Dąbrowa Górnicza 16 III 2003