Boliwia, połowa czerwca 2003

Zaginione sprawozdanie…

25 maj, La Paz, ośnieżony szczyt Illimani (6462 m.n.p.m.).

Tak, wiem, jestem potwora, paskuda i wredota, ze nie pisalam tyle czasu, wyrodna corka, siostra, przyjaciolka, uczennica etc, etc, etc. Pozwolicie sie chociaz wytlumaczyc? No wiec bakow nie zbijalam. Caly tydzien siedzielismy w La Paz, zalatwiajac biurokracje zwiazana z Projektem Yaya-Mama. Nielekko byc szefowa (=zona szefa:) miedzynarodowego projektu w Boliwii, zwlaszcza w takim projekcie, gdzie jak koodyrektor mowi, ze zadzwoni o trzeciej, to znaczy, ze moze zadzowni o drugiej, a moze o dziewiatej. I caly ten czas trzeba wisiec przy telefonie, bo chodzi o byc albo nie byc projektu, tj o pozwolenie na prowadzenie wykopalisk. I tak nam zeszlo kilka dni.

 

Opuscilismy La Paz w sobote, z wielka ulga, acz nie bez problemow: akurat byla parada La Entrada de Gran Poder, to taki gigantyczny karnawal maszerujacy uliami La Paz (stolicy Boliwii) caly dzien. Gnijac w gigantycznym korku (Entrada nie idzie bocznymi uliczkami...) mielismy czas wyskoczyc na chwilke z samochodu i popatrzec na tance. A jest na co patrzec: szalenstwo kolorwo, ozdob, fantastyczne stroje i maski.

 

W sobote wieczor bylismy wreszcie w Copacabanie. Dotarlismy po zmroku, wiec nie zobaczylismy za wiele. Nastepnego ranka - szok! Gdzie nie splunac, tam hotel, albo juz wybudowany, albo w konstrukcji! W ciagu tylko ostatniego roku! Miedzy innymi, nasz dom nie ma juz tak pieknego widoku na jezioro jak dawniej - okna wychodza teraz na hotel...

 

Tutaj wpadlismy w wir spraw zwiazanych z weselem. Wszystko sie sypie. Najpierw, nie bylismy pewni, czy bedziemy mogli miec ceremonie naszego ajmarskiego slubu na Wyspie Slonca. Dwie wspolnoty zamieszkujace wyspe sie pozarly, o muzeum, z ktorego poznikaly eksponaty, cuda nie widy. Teraz maja dwa muzea, wiec chwilowo jest spokoj (kilka tygodni temu tez byl spokoj, ale tylko dlatego, ze obu wspolnotom na karku siedzieli dzielni boliwijscy zolnierze). Potem, sprawa transportu na wyspe. Chcielismy wynajac jesen duzy statek, zeby przewiezc wszystkich zaproszonych. Nie ma lekko... jest taki statek, na 120 osob, ale problem w tym, ze my chcemy miec ceremonie w polnocnej czesci wyspy, a statkiem zawiaduja ci z poludnia. Ze ich noga nie postanie na ziemi tych z polnocy, rozumiem, ale zeby nawet statkiem nie chcieli doplynac na ich wody?...

 

Nastepnie, yatiri. Przyszedl ten z ktorym sie mieli umawiac Eusebio i Celestino, i mowi, ze ma czas w sobote, ale dopiero od trzeciej. Trzecia wyplywamy z Copacabany, na miejscu o piatej lub szostej... Pozno. Poza tym, takiemu ajmarskiemu kaplanowi placi sie za obrzad co laska. W przypadku slubu "co laska" wynosi 300 bolivianos, okolo 40 dolarow. Troszke duzo. Ostatecznie podziekowalismy temu panu, i postanowilismy, ze najlepiej bedzie, by obrzedu dokonal oficjalny szaman (yatiri) Projektu Yaya-Mama, tj. pan Eusebio. No i tu znowu zaczely sie schody, bo Eusebio mieszka w wiosce bez telefonu, oddalonej od Copacabany 4 godziny drogi na piechote. Okazalo sie, ze lokalna metoda na szybka komunikacje jest wysylanie komunikatow przez radio. Wyslalismy, Eusebio dzisiaj przyszedl, zgodzil sie. Uff. Jeden problem z glowy.

 

Poza tym zaczely znikac prosiaki. Mialy byc cztery: dwa na drugi dzien wesela w wiosce Kusijata, dwa na trzeci dzien wesela we wspolnocie Belen. Te z Kusijata sie trzymaja, za to te z Belen leza i kwicza, tj. niby sa, ale bardzo male. Szczesliwie nasz nieoceniony Pablo, co prawda babiarz, ale leb ma nie od parady i mowi, ze ma dwa inne zarezerowane.

 

Wczoraj mielismy znowu dzien zupelnie szalony. Rano telefon, dzwoni jakis Gall Anonim (nie przedstawil sie), i pyta, o ktorej i gdzie dokladnie bedzie "centralna ceremonia w Kusijata, bo tu turysci czekaja". Jacy turysci??? To ma byc fiesta rodzinna, bez zadnych turystow!!!! Potem o drugiej telefon z lotniska w El Alto. Trzy Polki (zaproszone na nasz slub) nie kumajace ani slowa po hiszpansku siedza tam i nie wiedza co maja zrobic. Ich przewodnik spil sie w samolocie, narobil strasznych rzeczy i zostal zwiniety do wiezienia w Santa Cruz (miedzyladowanie przed przylotem do El Alto). Powiedzielismy im, jak maja dotrzec do Copacabany, i potem gnilismy na przystanku autobusowym w Copacabanie (nie wiedzielsmy, na ktory autobus zdaza). Szczesliwie dotarly bez problemu.

 

Uff.. No i tak tu leci z dnia na dzien. Kazdy dzien przynosi nowe szalone wrazenia. Jest tak pieknie, ze chce sie wyc ze szczescia. Ale Mama Pacha (Matka Ziemia) ma dwa oblicza. Jedno to to, ktore stworzylo Jezioro Titicaca i osniezone szczyty Andow, i ktore nas zywi. Drugie odbiera to co dalo pierwsze. Mala coreczka Benity, siostry Pabla, zmarla kilka miesiecy temu. Po prostu przestala jesc i umarla. Ani lekarze, ani curanderos (uzdrawiacze) nie mogli jej pomoc.

 

Raul to syn pani Antonii, ktora utkala mi awayu (chuste do noszenia ciezarow na plecach) i brat Margi, ktora uplotla mi to cos, co wplata sie w warkocze. Raul ma siedemnascie lat. To ten, ktory w zeszlym roku ufarbowal sobie wlosy na rudo, i z daleka nie bylo widac, gdzie konczy sie twarz, a zaczynaja sie wlosy, bo byly jednakowego koloru. Jakis czas temu Raul pojechal pracowac na plantacjach koki w Yungas (tropikalnej czescio Boliwii). Po powrocie na nosie pojawil mu sie pryszczyk. Zamiast zniknac, zaczal rosnac. Teraz cala jego twarz jest opuchnieta, a kawalka nosa juz nie ma. Najprawdopodobniej to vincucha, robak z Yungas, ktory zywi sie cialem czlowieka az do jego smierci. Raul ma przed soba najwyzej 5 lat zycia... albo krocej, zalezy jak szybko robak napocznie zjadac wazne organy.

 

I tak jest tu w Boliwii. Pieknie i brzydko. Radosnie i smutno.... To wszystko na razie. Odezwe sie juz po werselu, miejmy nadzieje, ze chociaz wtedy bedziemy mieli troche wiecej czasu dla siebie i na internet.

 

Z ogloszen parafialnych ;o) te sprawozdania wysylam do osob, ktore wydaja mi sie byc zainteresowane tematami okoloindianskimi i okoloandyjskimi. Kto nie chce ich otrzymywac, niech da znac, zostanie wykreslony z listy.

 

usciski,

Stasia de Chavez