Boliwia 25.08.2003

Nie moze byc…

11 maj, wspinając się na szczyt Wayna Picchu.

"- Compadrito Gallinazo, mi caballo se ha perdido...

- No puede ser, no puede ser!"

 

(- Krewniaku Sepie, moj kon zaginal...

- Nie moze byc, nie moze byc! - odpowiada meski glos)

 

Ta piosenka (w stylu huancaino, klasycznie boliwijskiej muzyki ze srodkowego Peru;) zostala okrzyknieta piosenka roku naszego projektu, a zwlaszcza jakze czesto powtarzane "no puede ser" (nie moze byc).

 

Pierwszym "no puede ser" bylo to, ze 10 sierpnia pojechalismy do Capilaya i przez 10 dni bez przerwy harowalismy jak woly. Zrobilismy jedna dziure w ziemi w miejscu, ktore wskazal nam Eduardo (wskazane przez radar jako interesujace) - zero, same rozwalone i wyrabowane groby i na 50 cm pod ziemia skala. Zrobilismy drugi wykop, w miejscu, gdzie podpowiadalo nam serce (byl taki jeden kamien, ktory wygladal na czubek czegos duzego) - no owszem, znalezlismy kawalek muru, ale nasza prace ostro spowolnilo to ze znalezlismy piec pozniejszych od niego grobow (w wykopie 2x3 m, co za scisk! No puede ser!:), ktore trzeba bylo kopac bardzo ostroznie. Ostroznosc na wiele sie nie zdala, groby byly kultury Tiahuanaco, ale chyba nedzarzy, bo na 5 grobow znalezlismy 3 male byle jak zrobione naczynia, i nic wiecej. W kazdym razie budowniczowie grobow zrobili wszystko, by zaciemnic przebieg sciany, a tym bardziej jej datacje, wiec dalej tkwilismy w zawieszeniu, nie wiedzac w czym grzebiemy.

 

Stracilismy z Sergiem zaufanie do Eduardo, stracilismy zaufanie do siebie, komu wiecej zaufac? W akcie rozpaczy zdecydowalismy sie zaufac Pablowi (kobieciarz, marnotrawi pieniadze, ale do archeologii reke ma zlota...) i na szesc dni przed odlotem zaczelismy kopac w miejscu przezen wskazanym. Skutek - ano, "nic wielkiego", wykopalismy i wyrysowalismy wszystkie cztery sciany prawdopodobnej swiatyni Yaya-Mama!!

 

Z rysowaniem byl ten problem, ze ostatniego dnia moje plecy powiedzialy "no puede ser" i oglosily strajk generalny. Zadnego schylania sie, a o rysowaniu zapomniec...

 

Ale najwiekszym "no puede ser" okazali sie byc mieszkancy Capilaya. Na poczatku niechetni ("a bo ci tutaj to na pewno przyszli rabowac zloto"), w ciagu tych 10 dni podbilismy ich w stu procentach. Ostatniego dnia zorganizowali dla nas apt'api (wspolny posilek, na ktory kazda rodzina przynosi to co ugotowala, i zaproszony gosc musi zjesc po trochu od wszystkich, a to czego juz nie moze dyskretnie upchnac do woreczka, i do kieszeni - na rozlozonych awayu nie powinna zostac ani okruszynka, zeby nie urazic gospodarzy). To apt'api bylo takie, ze po prostu... no puede ser! Przede mna i przed Sergiem postawiono po 20 (dwadziescia) talerzy z zupa (!!!) plus gigant awayu z wielka kopa bobu, ch'unu, thayacha (ch'unu z oki - oxalis tuberosum) i kukurydzy. Przed reszta czlonkow projektu - w zaleznosci od statusu - mniejsza ilosc. Uffff.... pierwsza rzecza jaka zrobilismy to bylo udokumentowanie aparatami fotograficznymi i kamera video tej nieprawdopodobnej gory zarcia!

 

Szczesliwie okazalo sie, ze powszechnie przyjeta miejscowa metoda na pozbycie sie zbednych 18 talerzy zupy (no bo ze dwa to mozna w siebie wepchnac...:) to poczestowanie soltysa, nauczyciela etc waznych osobistosci (oni dostali skromnie tylko po jednym talerzu, nasci dokladeczke!;). Po zupie malo juz miejsca zostalo na drugie danie, wiec cala ta gora jedzenia zostala zawinieta jako podarunek od wspolnoty. A zebysmy przypadkiem z glodu nie pomarli, to przyniesli drugie, jeszcze wieksze awayu, pelne surowych ziemniakow i oki... A zebysmy przypadkiem nie pomysleli, ze oni nas nie lubia (no puede ser!), to jeszcze podarowali Sergiowi czapke, a mnie awayu (nie recznie tkane, tylko maszynowo, no ale liczy sie fakt, ze to podarunek od serca).

 

Obzarci i obladowani, 20 sierpnia wrocilismy pozna noca do Copacabany (wyjechalismy pozno, bo po jedzeniu spalislismy mesa dla Mama Pacha, w tym samym miejscu gdzie robilismy wykopki). 21 sierpnia pakowanie, i kolo poludnia wyjazd do El Alto...

 

Na noc zatrzymalismy sie w domu Juany corki naszego padrino (El Alto, osiedle Villa Ingenio - calkiem niezla dzielnica, stosunkowo czysto, duze, przestronne domy; w porownaniu z okolica gdzie zatrzymywalismy sie do tej pory - gdzie mieszka Benita siostra Pabla - to naprawde super miejsce). O czwartej rano pobudka, i na lotnisko... odprowadzili nas nasi padrinos, Pablo z Juanita i Marga z drugim Pablem (syn naszego padrino).

 

Oj nie chcialam wracac do cywilizacji... chociaz z jednej strony milo pomyslec o takim luksusie jak ciepla woda (w Capilaya woda byla tylko do picia, w zwiazku z czym pot + pyl stworzyly wybitnie interesujaca mieszanke, szczegolnie na wlosach ;o) potem wrocilismy do Copacabany, gdzie woda leci od 7:15 rano do poludnia, ale tylko zimna, bo pradu znowu nie ma) ale z drugiej strony... nie wiem jak to robia ci ludzie, kazdy z nich ma swoje przywary, ale wchodza do serca tak gleboko, ze nie da sie ich stamtad wyciagnac...

 

Pozdrowienia z Mount Pleasant (ani to gora, ani przyjemna, ale niech bedzie;)

Stasia