Boliwia, 29.06.2003

I po weselu… ;)

9 maj, Coricancha: inkaska Świątynia Słońca w Cuzco, nad nią kościół Św. Dominika. Od prawej: dr Sergio Chávez, Stanisława Stachniewicz

Witajcie!!!!

Wesele... ufff... trzeciego dnia pod wieczor to nogi niezle dawaly w kosc (a probowaliscie kiedys tanczyc trzy dni na wysokosci prawie czterech tysiecy metrow n.p.m.????).

Zanim opisze co sie dzialo, musze wyjasnic jeden termin, ktorym bede ciagle operowac, mianowicie "padrinos". Najprosciej mozna to przetlumaczyc jako swiadkow na slubie czy druzbe i druhne, ale hiszpanscy "padrinos" znacza o wiele wiecej. To tak jak drudzy rodzice - padrino pochodzi od slowa padre, ojciec, i madrina od madre, matka. W ciagu zycia ma się roznych padrinos: od chrztu, od pierwszego sciecia wlosow, slubu etc. Padrinos sa uwazani za rodzicow do tego stopnia, ze obowiazuje zakaz kazirodztwa miedzy dziecmi moimi i dziecmi moich padrinos!

Normalnie sprawe zalatwia sie tak, ze za padrinos bierze sie pare malzenska o maksymalnie wysokim statusie, tj. za padrinos bierze się ludzi stojacych wyzej od siebie. Wyobrazcie sobie jakie wrzenie wywolal fakt, ze ja i Sergio - ja jako biala mam status najwyzszy mozliwy, Sergio pochodzi z peruwianskich wyzszych sfer - wybralismy na padrinos dwoje Indian, a wiec ludzi majacych w Boliwi status obywateli drugiej czy trzeciej kategorii... Naszymi padrinos zostali Celestino Nina i jego zona Josefa, znani i powazani wsrod Ajmarow na calym Polwyspie Copacabana za swoja uczciwosc i szlachetnosc, no i prezy okazji wieloletni wspolpracownicy naszego Projektu Yaya-Mama.

Slub i wesele udaly sie wspaniale. Nie bylo nikogo z zaproszonych Boliwijczykow z wyzszych sfer, sami Indianie, piecioro bialych - Polakow, niania Sergia i kilka osob z jej rodziny (z rodziny Sergia pojawila się tylko jedna daleka kuzynka, blizsza rodzina sie nie pojawila). No i bylo super, bo dzieki temu nie bylo zadnych kwasow. Wszystkie zaproszone kobiety stanely na wysokosci zadania i ubraly sie w tradycyjny stroj Indianki Ajmara: pollera, czyli szeroka spodnica, manta, czyli chusta na plecy, i sombrero, straszliwy melonik na glowe.

W przesilenie zimowe (bo to poludniowa polkula:) 21 czerwca nie bez problemow przeprawilismy sie przez Jezioro Titicaca. Nie bez problemow, bo w ostatniej chwili sie okazalo, ze lodzi nie ma. No wplaw trzy godziny na Wyspe Slonca plynac nie bedziemy... Szczesliwie w koncu jakas lodz się znalazla.

Dotarlismy na wyspe. Wyladowalismy na dzikiej plazy, i wspielismy sie na miejsce ceremonii. Trzeba Wam wiedziec, ze nasz ajmarski slub odbyl sie w jednym z najswietszych miejsc w calych Andach. Wwdlug legendy, wlasnie z tego miejsca wyszli na ziemie Manco Capac i Mama Ocllo, mityczni zalozyciele imperium Inkow.

Kolorowa procesja podeszlismy do Chincana, swietej skaly, pod ktora Pedro - jeden z dwoch pomocnikow naszego yatiri - ulozyl stos. Na tym stosie polozylismy mesa, czyli ofiare dla Matki Ziemi (dzien wczesniej asystowalismy z Sergiem przy tym, jak yatiri i Pedro ja ukladali. To inna mesa od tych, ktore widzialam wczesniej. Jak sie zdaje, bylo istotna sprawa by wszystkie rekwizyty/elementy byly biale. Jedna z zaproszonych Polek przywiozla ziola z Polski, w celu zlozenia i ich w ofierze, bardzo to wzruszylo naszego yatiri, ale poniewaz niektore z tych ziol byly czarne, wiec musialy zostac zlozone osobno, na tym samym stosie, ale oddzielnie od zawiniatka z nasza biala mesa). Po zlozeniu mesy na stosie odeszlismy od swietej skaly i podeszlismy do takiego kamiennego stolu. Ten stol i rozlozone wokol niego kamienne siedziska to jak sie zdaje wspolczesna rekreacja, nie wiadomo co bylo tam wczesniej, bo Hiszpanie bardzo starannie zadbali o zniszczenie tak swietego dla Indian miejsca. W kazdym razie ten stol stoi na tym wlasnie najswietszym miejscu z ktorego wyszli Manco Capac i Mama Ocllo.

Na stole nasz yatiri Eusebio rozlozyl bialy obrusz, i dwa naszyjniki z bialych roz. Potem odmowil modlitwe w ajmara, na ile moglam się zorientowac, zwracal sie do Ojca Slonce, do duchow przodkow i do duchow swietych gor. Potem rozerwal oba naszyjniki i zwiazal je w jeden, po czym zawiesil je na naszych szyjach. Nasz padrino Cwelestino, jednoczesnie drugi pomocnik yatiri, przyniosl nam owoce ziemi: kinua (tzw. proso andyjskie), kukurydze i bob, ktore musielismy wziac razem w rece; Celestino powiedzial, ze odtad co jest Sergia, to jest moje, i co jest moje, to jest i Sergia.

No a potem zaczely sie popijawy i tance, potem tradycyjny obiad - plato paceno, czyli gotowane ziemniaki, bob i kukurydza ze smazonym bialym serem. Co do muzyki, na pierwszy dzien zatrudnilismy tzw "banda", czyli orkiestre glownie deta, ale grajaca huaynos, czyli muzyke tradycyjna.

Ten pierwszy dzien to dal mi w kosc. Ostre slonce, przed ktorym nie dalo sie schowac... co prawda wzielam sie na sposob i przyszpililam sobie melonik do glowy wsuwkami (nie umiem operowac tym straszliwym wynalazkiem tak swietnie jak Ajmarki - naprawde nie rozumiem, jak onew sobie radza bez wsuwek, chyba czarami!).

Ciagle pojawiali sie jacys turysci, robili zdjecia. Musielismy malowniczo wygladac, zwlaszcza kobiety w bajecznie kolorowych strojach, Sergio w poncho wayruru (czerwono-czarne paski - kolor dirigentes, czyli przywodcow indianskich, dostal to poncho w jednej ze wspolnot) spodniach z balleta (tkanina z welny owczej, recznie tkanej) i tradycyjnym bialym kapeluszu, szamani i dirigentes w swoich ponchach... Zeby bylo bardziej kolorowo, moi padrinos trzykrotnie zmienili mi mante - zamiast mojej (najnowsza moda, made in China;) ubierali mi tradycyjne manty z balleta (farbowanej naturalnymi barwnikami)...

Kolo piatej zeszlismy na dol, na plaze, i zaladowalismy sie na lodz (motorowka, ale taka z tych duzych). Na molo w Copacabana bylismy juz po zmroku. Tanczac przeszlismy do domu, i tam popijawa i tance kontynuowaly do dziesiatej.

Nastepnego dnia kolo poludnia pojechalismy do Kusijata. Tam - zdziwienie. Czekala na nas para k´aras (bialasow:) z La Paz. Powiedzieli, ze zostali zaproszeni przez burmistrza Copacabany. Huh. Szczesliwie szybko sie zmyli, bo nikt nie zwracal na nich uwagi (tu biali ludzie i Metysi są przywyczajeni, ze Indianie maja ich traktowac jak bostwa, a ze tu nikt się nimi nie przejmowal, wiec sie obrazili i sobie poszli).

W Kusijata tez przygrywala nam banda, ale oprocz tego przyszli muzycy phunas - takiej najbardziej rdzennej muzyki Altiplano: piszczalki+beben. Kiedy piuerwszy raz uslyszalam ta muzyke dwa lata temu, to uszy w ramach protestu odwrocily mi sie na druga strone. Szczesliwie szybko zrozumialam, ze tej muzyki nie da sie sluchac jak w filharmonii, zimnym umyslem. Ta muzyke trzeba sluchac tanczac, sluchac biodrami, nogami, rekami i sercem. I co najciekawsze, tanczac przy tej muzyce sie nie mecze. Chyba mnie wprowadzaw rodzaj transu, nie wiem.

Do domu wrocilismy kolo osmej, padnieci, choc nie tak jak pierwszego dnia (jednak to slonce na wyspie... w Kusijata swietowalismy w dawnej hiszpanskiej hacjendzie, zbudowanej na ruinach palacu ostatniego Inki wladajacego niepodzielonym imperium - Inki Huayna Capac).

Nastepnego dnia znowu zebralismy sie kolo poludnia. Byly problemy z transportem, bo i ile do Kusijata sie idzie z Copacabany okolo pól godziny, o tyle do Belen, miejsca trzeciego dnia wesela, idzie się raptem... cztery godziny. A transportu publicznego tam nie ma. Zatrudnilismy ciezarowke, ale nawalila. W ostatniej chwili znalezlismy minibus, ktory okazal sie byc piekielnym wynalazkiem - przy wszystkich podjazdach pasazerowie musieli wysiadac, i minibusik nawet pusty mial problemy z wyspindraniem sie na wzgorza. (Wzgorzami na polwyspie Copacabana nazywa sie wzniesiernia tak po 4000-4200 m.n.p.m....). Poza tym czesc drogocennej chichy (alkohol z kukurydzy), ktora przygotowala wlasnorecznie pani Teresa (niania Sergia) wylala sie po drodze - po prostu jeden z kontenerow przyskrzynionych na dachu samochodu spadl, tez podczas jednego z takich zabojczych podjazdow...

No jakos dospindralismy sie do wspolnoty Khellay Belen. Tam czekala na nas miejscowa ekipa phunas - ale jaka! W dziwnych strojach, i z niesamowitymi kapeluszami z kolorowych papuzich pior! I mieli nie tylko piszczalki i beben, ale tez fletnie pana.

Znowu byly tance przeplatane popijawa i wyzerka (och, to jedzonko przygotowywane we wspolnotach, mniam!). Wieczorem, w ramach zasady "najlepszy plan to improwizacja" postanowilismy zostac na noc w Belen. Pablo odwiozl samochodem do Copacabany czesc ludzi, ktorzy musieli wracac, minibusik wstydliwie odjechal pusty.

Tanczylismy do jedenastej w nocy. Zaraz po zmroku na plac przykoscielny (gdzie odbywala sie cala zabawa) Indianie przyniesli drwewno, i kiedy zrobilo sie zimno zapalilismy ogien. To taki tutejszy zwyczaj w wilie Swietego Jana. W chwilach odpoczynku miedzy tancami lezelismy przy ogniu patrzac na wzgorza - cale plonace, bo tu wlasnie do Swietego Jana (24 czerwca) wypala sie trawe na wzgorzach. W powietrzu jest tyle dymu, ze samoloty na lotniskach tkwia uziemione - widocznosc zerowa!

Myslalam, ze serce peknie mi ze szczesciak, kiedy tak patrzylam to na Sergia, to w ogien, na plonoce wzgorza, na Ajmarow... Co prawda pod koniec tanczylo sie nam coraz dziwniej, bo muzycy nie zalowali alkoholu i tak juz kolo dziesiatej mieli niejakie problemy ze znalezieniem wspolnego rytmu, ale to dodawalo tylko uroku calej scenerii.

Kolo jedenastej, czy wpol do dwunastej, cala ekipa poszlismy do szkoly, w ktorej juz nam przygotowano sienniki i koce. Do pomieszczenia cztery metry na osiem weszlo chyba z 50 ludzi, w tym nasi muzycy z phuna. Tanczyc juz nie bylo jak, ale zaczely sie spiewy!...

Posnelismy tak chyba kolo drugiej czy trzeciej...

nastepnego dnia rano wrocilismy do Copacabany, i tam przykra niespodzianka. Nasze Polki dokonaly pierwszych postrzyzyn dziecka Marceli i Irineo. Najpierw je zbluzgalam, a dopiero potem sie okazalo, ze to nie ich wina - zostaly w to wrobione. Irineo pomyslal, ze to dobry interes miec za pasrinos swojego bialych (=bogatych) ludzi. Dostal za to niezly ochrzan od sergia i od naszego padrino Celestino, i poszli z Marcela bez pozegnania, ze wstydu. Cala sytuacje uznalismy za niebyla, tylko mnie ciagle jest glupio, za to zbluzganie biednych Polek.

Potem cala polska ekipa pojechala do Cuzco, pod opieka Yanet, wnuczki niani Sergia, a my moglismy wreszcie odpoczac.... patrzac z przerazeniem na sterte garow do umycia ;o)

Teraz ganiamy od wspolnoty do wspolnoty, rozdajac miniencyklopedie dzieciom z zaprzyjaznionych wspolnot, i rozwiazujac rozne problemy. Jutro jedziemy znowu do Kusijata, zobaczyc jak sie ma sprawa z budowa zbiornika wody. W Kusijata jest zrodlo wody, niestety na terenie prywatnym. Wlasciciel terenu zdecydowal, ze woli sprzedac wode z tego zrodla dwom hotelom w Copacabanie, i co teraz maja zrobic mieszkancy wioski?... A co jego to obchodzi?... No wiec najprawdopodobniej skonczy sie na tym, ze Projekt Yaya-Mama zasponsoruje budowe zbiornika dla wioski. Dla nieuswiadomionych, nasz projekt to projekt archeologiczny....

Potem pojedziemy do Compi, czyli wspolnoty gdzie chcemy kopac. Musimy spotkac sie z mieszkancami wioski i poprosic ich o zgode, wyjasnic nasze cele, ustalic co mozemy zrobic dla tej wspolnoty.

Nie wiem kiedy napisze znowu, bo chodza sluchy, ze zostanie nam odlaczony prad, na stale. Wszyscy na polwyspie grzecznie oplacaja elektryke, ale jakims dziwnym trafem ta kasa nie trafia do centrali w La Paz. W ciagu ostatnich dni juz kilka razy zostal odlaczony prad, za kazdym razem po kilkanascie godzin. Jesli zdefraudowane pieniadze sie nie znajda, prad zostanie wylaczony calkowicie, w 23 wspolnotach (wlacznie z miastem Copacabana). W zwiazku z tym we wtorek bedzie paro, czyli strajk przeciwko tej decyzji. Zaden samochod nie bedzie mogl się pojawic na ulicach Copacabany czy okolicznych drogach, lamistrajki dostana kamieniami po szybach...

Aha. W poprzednim sprawozdaniu pisalam o smierci. Mama Pacha daje tez zycie - przedwczoraj o drugiej w nocy Marga urodzila dziecko, juz piate z kolei...

oto tyle na razie,

usciski,

Stasia