Tegoroczny zlot PRPI był moim drugim zlotem po czteroletniej przerwie w kontaktach z “Indianistami”. Skąd ta długa “rozłąka”? Grupa, z którą nawiązałam kontakt w pewnym momencie zarzuciła mnie różnymi pytaniami..., swego rodzaju nieformalnym nakazem zrobienia stroju i... uciekłam na jakiś czas.

Do Uniejowa jechałam bez “indiańskiego stroju”, z namiotem i ze spokojem. Potrzeba spotkania z członkami Ruchu była tak silna, że nie wprawiała mnie w zakłopotanie myśl o ponownym zobaczeniu tych, od których kiedyś uciekłam. Rozpoznałam ich wszystkich, choć nie wszyscy rozpoznali mnie. Cztery lata nie pozostały bez wpływu na zmianę mojego “wizerunku”. Ale niepewność z ich strony była tylko chwilowa, po niej następowało radosne przywitanie. Jak się okazało nie tylko ja się zmieniłam. Grupa, z którą spędzałam czas w Wiągu też nie jest już tą samą. Jej członkowie nie rozbili swych tipi obok siebie, mówią, że często spotykają się w ciągu roku, a tu chcą dać sobie więcej przestrzeni, spędzać czas z tymi, z którymi dawno się nie widzieli. Musiałam zacząć wyrabiać ciasto od nowa, już nie z całą grupą, ale z jej poszczególnymi członkami oraz z osobami z nią nie związanymi. Zastanawiałam się też, czy rola, jaką mam tu do odegrania jest rolą obserwatora, uczestnika, czy może obserwatora uczestniczącego. Postanowiłam “po prostu być”.

Przyszło mi to bardzo łatwo po długotrwałym miejskim wyścigu z czasem, nieustannie szepczącym “szybciej!”. Pochłonął mnie “zlotowy klimat” – leniwy, powolny, pełen słońca, wody, uśmiechów i śmiechów za dnia; roztańczony, rozśpiewany, pełen blasku ognia, romantyzmu, uśmiechów i śmiechów nocą. Dotarło do mnie, że tu nie muszę się nigdzie śpieszyć, że jedynym “problemem”, który mam do rozwiązania w danej chwili, jest wybór między odwiedzinami znajomych, spacerem po okolicy, kąpielą w Warcie, czy wspólną zabawą z tańcami i śpiewem. Aż dziw bierze, że człowiekowi tak niewiele do szczęścia potrzeba.

A gdzie w tym “indiańskość”? We wszystkim. W ekspresyjnych działaniach zespołów Huu-Ska Luta, Rainbow Moon, Maka Sapa oraz nocnych śpiewach grupy Tamarak (tu pozdrawiam Wilka, Przema i Jabola), w zakrapianej krwią grze w bizonie jądra. Była też w scenerii wioski z areną na głównym placu, przy kramikach z rękodziełem, w przepięknych regaliach, ale i leniwych porankach, nocnych opowieściach przy ogniu oraz przede wszystkim na twarzach i w sercach ludzi. A wszystko oplatał niezależny od nikogo i niczego tzw. Indian time.

Zachwyca fakt, że “tradycjonaliści” przyjaźnią się z “nietradycjonalistami”, “starsi” z “młodszymi” itd. itp. W opiniach wielu ludzi ważne jest to, co łączy, a łączy wspólna fascynacja kulturą Indian obu Ameryk. To, że przejawia się ona w bardzo zróżnicowany sposób, że każdy interesuje się innym narodem, innym aspektem życia, czy to społecznym, materialnym, czy też duchowym, przeszłością czy współczesnością, tylko ubogaca cały Ruch, dodaje mu więcej barwy i tlenu.

Z pewnością zauważyli to kręcący się co dzień “Ludzie Mediów”. Słyszałam różne opinie na temat tego, czy to dobrze, że do “wioski” zawitali liczni turyści i dziennikarze. Zdania negatywne uzasadniane były tym, że robimy ze zlotu szopkę, żywy skansen, cyrk itd., że nie ma przez to pełnego luzu, bo na przykład nie można się kąpać nago w rzece, ale ci, którzy chcieli, potrafili znaleźć sposobność, by pływać jak ich pan bóg stworzył, nie gorsząc przy tym ani gości, ani bawiących się dzieci. To, że zloty mają taką otwartą formę działa na korzyść całego Ruchu. Ludzie inaczej na to wszystko patrzą, przestają doszukiwać się w tym sekciarstwa, wariactwa, fanaberii.

Ślę głęboki ukłon w stronę osób, które przyczyniły się do zawiązania PRPI 27 lat temu oraz wszystkich tych, dzięki którym Ruch ten funkcjonuje do dziś. Fascynuje mnie to, że w dzisiejszych, jakże szybkich czasach, ludziom starcza ochoty i sił ku temu, by oddawać się swoim pasjom i to w sposób jak najbardziej profesjonalny, że często porzucają pracę zawodową, by w pełni oddać się temu, co kochają i że zaszczepiają tę miłość innym.

Jak powiedziałam, nie mieszkałam w tipi i nie nosiłam stroju, ale naprawdę czułam się jak uczestnik tego wszystkiego, jak członek wielkiej wspólnoty, nie formalnego stowarzyszenia, ale właśnie wspólnoty. Kiedy masz ochotę możesz oddalić się do swojej samotni i nikt nie będzie ci miał tego za złe, kiedy chcesz powrócić po prostu wracasz. Siadasz obok znanych lub nieznanych ci osób, bo jak się okazuje to nie ma większego znaczenia i zaczynacie rozmawiać – o swojej fascynacji, o tym, w czym się specjalizujecie, dzielicie się wiedzą i doświadczeniem, albo gadacie o przysłowiowych głupotach, a może tylko razem sobie pomilczycie, ale nie opuszcza was poczucie łączącej więzi. I to jest najfajniejsza rzecz, jaką wywozi się z takich spotkań. Zresztą, o czym ja tu pisze do ludzi, którzy działają w ruchu od wielu lat, którzy zawiązali w nim trwałe przyjaźnie i założyli rodziny. Tak trzymać!

Smutno było się na koniec żegnać. Niektóre osoby zobaczę w Łodzi (ponownie zaprosili mnie na swoje spotkania – przyjdę), z innymi spotkam się za rok. Czuję, że już nie będę więcej uciekać, to wszystko i tak zawsze mnie dopada. Jak raz złapiesz bakcyla, to ciężko się potem wykaraskać.

Jak sama przyjechałam, tak sama ruszyłam w drogę powrotną. Teraz dopiero odczułam, jaki do tej pory lał się nam na głowy żar z nieba. Plecak robił się coraz cięższy i znów zaczęłam słyszeć popędzający mnie czas: “szybciej, bo zaraz odjedzie ci autobus”, ale mimo wszystko postanowiłam odpocząć. Gdy zeszłam z oślepiającego słońca zobaczyłam, że w cieniu “pędzącej” w górze trasy siedzi “Indianin” (ubrany jedynie w przepaskę biodrową). Choć “poznaliśmy się” dopiero wczoraj przywitaliśmy się serdecznie i żartobliwie stwierdziliśmy, że wylądowaliśmy pod mostem. Zdjęłam bagaż, by napić się wody i sprawdzić godzinę, a on zarzucił mój plecak na ramiona i ruszyliśmy do Uniejowa. Dołączyły do nas dwie dziewczyny i tak w miłym towarzystwie “nieznanych” mi osób kontynuowałam wędrówkę. To zdarzenie potwierdziło moje wcześniejsze odczucia i obserwacje o wzajemnej pomocy i więzi łączącej członków PRPI (tu chciałabym podziękować Lakocie i jego dwóm koleżankom). Po drodze spotkaliśmy innych “Indianistów”. Nie przeszliśmy obok siebie obojętnie – wymienili ze mną pożegnalnego “indiańskiego misia” (pozdrawiam Błękitny Wiatr).

Jako etnolog powinnam wysnuć jakieś obiektywne wnioski, subiektywne zdanie jest jednak we mnie silniejsze. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to typowe podsumowanie zlotu, ale sentymentalne sprawozdanie z odczuć i wrażeń. Nie mogę też posłać negatywnych opinii, bo to, co mogłoby wywołać we mnie sprzeciw nie przytrafiło mi się na tym zlocie. I za to dziękuję wszystkim - od organizatorów do każdego uczestnika z osobna.

Do następnego razu.

Dorota “Dośka” Krawczyk - Zgierz