O tym, jak Sergio uratował ludzkość przed Trzecią Wojną Światową...
Witajcie,
I przyjmijcie
spoznione acz serdeczne zyczenia po-noworoczne – niech ten 2005
rok bedzie lepszy od 2004, a za to gorszy od 2006 :o)
Oto
sprawozdanie po dluuugiej przerwie - z roznych przyczyn, powiedzmy,
polityczno-biurokratycznych, nie pojechalismy w tym roku do Boliwii,
a Michigan spowszednialo mi na tyle, ze sprawozdan nie ma o czym
pisac :o(
Co do nowinek z Boliwii, w najnowszych wyborach
wladz lokalnych (na poczatku grudnia) wyborcy wykonali ruch nie
spodziewany przez nikogo - we wszystkich wiekszych miastach _zadna_ z
tradycyjnych partii politycznych nie dostala sie do rzadu - zamast
tego wygraly lokalne grupy, tlumaczac doslownie "zwiazki
sasiedzkie" - przy czym chodzi tu o zwiazki sasiedzkie Indian
(klasy dominujace/Metysi glosowali na partie tradycyjne) - cele tych
lokalnych grup sa proste (teoretycznie:) - czyste ulice, edukacja,
opieka medyczna, lepszy transport publiczny. No zobaczymy, jak im to
wyjdzie :o/
W Sylwestra polecielismy samolotem do Denver w
stanie Colorado – Nowy Rok prawie-ze przywitalismy na ulicach
tzw "starego miasta" (hm... definicja tego, jak stare
powinno byc stare miasto, jest nieco inna w Polsce;), ale o
jedenastej w nocy czasu Colorado stwierdzilismy, ze jestesmy juz
potwornie zmeczeni, a poza tym to i tak wg czasu Michigan jest 1 w
nocy, wiec wyszlismy z zalozenia, ze Nowy Rok juz przywitany i
poszlismy spac :o)
W ciagu nastepnych dni szwendalismy sie po
Denver - przede wszystkim odwiedzilismy cmentarz, gdzie jest
pochowana Karen, oraz odwiedzilismy Muzeum Sztuki, w ktorym jest
wystawa pt "Tiwanaku - przodkowie Inkow" - ktora to wystawe
Sergio pomagal organizowac (dzieki czemu na wystawie jest cala kupa
przedmiotow nalezacych do Tradycji Yaya-Mama, czyli jakies 500 lat
przed Tiwanaku/Tiahuanaco:). Wystawa jest super, glowna
organizatorka dr Margaret Young-Sanchez zgromadzila okolo 100
przedmiotow - przepieknie zachowane tkaniny (z wybrzeza
peruwianskiego, gdzie pustynia jest przeklenstwem dla mieszkancow, a
blogoslawienstwem dla archeologow:), ceramike, rzezby kamienne (na
tym polu zdecydowanie dominowala Yaya-Mama:), oraz rozne przedmioty
drewniane – przede wszystkim rzezbione tabliczki i rurki
sluzace do rozcierania/wdychania narkotykow (to taki sposob
Tiahuanaco na podbijanie nowych terenow;).
Bolesny
dowcip polegal na tym, ze zgromadzone przedmioty pochodzily z
prywatnych kolekcji oraz muzeow z USA i Europy, kilka z muzeow w
Peru i chyba tez z Chile, a nie bylo _ani_jednego_ przedmiotu z
Boliwii (gdzie przeciez Tiahuanaco mialo swoje centrum). Powod
- ano, w Boliwii nikt nie chce poniesc odpowiedzialnosci za
podpisanie papierka o pozyczeniu przedmiotow na wystawe - jesli cos
im sie stanie, to na tej osobie by sie wszystko skrupilo, a jesli
zostalyby zwrocone z jakimis dodatkowymi korzysciami dla Boliwii, to
taka osoba i tak by z tego w zaden sposob nie skorzystala. Poza
tym boliwijski Instytut Archeologii od kilku lat jest zawieszony w
jakims takim limbo – nikt nie wie pod jakie ministerstwo
wlasciwie rzeczony instytut podpada. Po trzecie, po
pazdzierniku 2003 klasy dominujace boja sie zrobic cokolwiek, co by
moglo wywolac negatywna reakcje reszty narodu (wysylanie przedmiotow
z muzeum w Tiahuanaco do USA mogloby zostac uznane za sprzedarz
dziedzictwa narodowego za wspolnoty indianskie z tej miejscowosci - a
na stwierdzenie, ze to tylko pozyczka, odpowiedz Indian brzmialaby
"tak tak, zawsze tak mowicie").
Po kilku dniach
spedzonych w Denver polecielismy do San Francisco, nie spodziewajac
sie chmur, jakie sie zaczynaly gromadzic nad naszymi glowami :o)
Odwiedzilismy Chinskie Miasto i rybackie wybrzeze w San Francisco,
przy okazji odkrywajac boliwijska restauracje w samym srodku "starego
miasta" - prowadzona przez jednego z muzykow z boliwijskiego
zespolu Savia Andina! Codziennie w tej restauracji maja
koncerty na zywo, jednego dnia kiedy bylismy mieli muzyke arabska, a
drugiego kubanska i boliwijska (czysto boliwijska miala byc dokladnie
w czasie konferencji, ale nie moglismy sie pojawic, bo zajmowalismy
sie m.in. zazegnywaniem "wojny swiatowej";)
Glownym
powodem, dla jakiego sie zjawilismy w Kalifornii, byla konferencja
Instututu Studiow Andyjskich na uniwersytecie w Berkeley (ok. 25
minut samochodem z centrum San Francisco) - 7-8 stycznia, poswiecona
pamieci prawie rok temu zmarlemu tworcy Instytutu, Johnowi Rowe.
W przeddzien konferencji wybralismy sie do Doliny Napa, i prawde
powiedziawszy ledwie-ledwie udalo nam sie wrocic - dolina Napa ma to
do siebie, ze produkuje sie w niej jakies 80% win amerykanskich, no i
prawie wszystkie winiarnie maja probowanie za darmo ;o) (oboje
mamy slabe glowy, wiec poprzestalismy na trzech - z okolo 250:) (nu
czego chcecie, wiekszosc samochodow wracajacych wieczorem z Napa do
San Francisco jechala wezykiem, wezykiem;)
Pierwszy dzien
konferencji uplynal spokojnie, wiekoszosc przedstawionych referatow
byla naprawde fantastyczna (to jedyna konferencja andyjska, gdzie
naprawde sie wymaga, zeby referaty byly na odpowiednim poziomie), a
pare mniej fantastycznych zostalo od razu twardo skrytykowanych.
To taka sobie metoda "naturalnej selekcji" – ci co
raz zaprezentowali slaby referat boja sie ponownej krytyki i wiecej
sie nie pojawiaja, a tylko solidni naukowcy wracaja z kolejnymi
referatami :o)
Wieczorem bylo spotkanie poswiecone pamieci
Johna Rowe, na ktorym niektorzy jego uczniowie powiedzieli pare slow
(w tym rowniez Sergio). Mielismy po tym wrocic do naszej boliwijskiej
restauracji, ale sie nie dalo - spotkanie zakonczylo sie naprawde
pozno.
No a nastepnego dnia mielismy za przeproszeniem
zamordowanie arcyksiecia w Sarajewie :o)))))
Zaczelo sie
niewinnie. (Bede uzywac tylko inicjalow nazwisk, bo prawde
powiedziawszy sama nie wiem, jak szerokie kregi zataczaja te moje
sprawozdanka:). Niejaka pani R. miala referat na temat strzepow
tkanin, ktore znajduja sie w muzeum, jakiego jest kuratorka.
Owe strzepy zostaly znalezione w latach szescdziesiatych przez dr Z.
W pewnej jaskini w Peru - dr Z. stwierdzil, ze ma jak o nie dbac i
wypozyczyl je muzeum. W ubieglym roku dr Z. zdecydowal sie
wreszcie oficjalnie darowac je muzeum, po czterdziestu latach zostaly
wiec wreszcie skatalogowane i poddane badaniom przez pania R. 8
stycznia 2005 roku po raz pierwszy pani R. podala publicznie do
wiadomosci, ze owe strzepki to jedyne znane istniejace egzemplarze
wyzynnych tkanin kultury Huari (peruwianskie wyzyny, znacznie
bogatsze w wode od wybrzeza, sa blogoslawienstwem dla mieszkancow, a
przeklenstwem dla archeologow - wszystkie organiczne szczatki b.
szybko sie rozkladaja).
Wszystko byloby dobrze, gdyby nie to,
ze po referacie niejaka dr L. wystrzelila z pytaniem, a jakim to
prawem dr Z. wywiozl te tkaniny z Peru nie informujac o tym nikogo -
ze to przeciez nielegalne.(Tak naprawde byl to sposob dla dr L. dania
solidnego kopniaka dr Z. - miedzy dr Z. a mezem dr L. konflikt jest
tak dlugi, ze nikt zyjacy juz nie pamieta, od czego to wszystko
sie wlasciwie zaczelo:)
Slyszac slowo "nielegalne"
obudzil sie podsypiajacy na sali Peruwianczyl dr C., natychmiast
wystrzelajac z data 1927, kiedy to Peru wprowadzilo prawo o zakazie
wywozu starozytnosci. Dr C. Natychmiast zazadal zwrotu
kolekcji, bo w przeciwnym razie Peru rozpocznie oficjalne
postepowanie sadowi przeciwko muzeum, pani R. oraz dr Z.
W
czasie przerwy miedzy referatami udalo nam sie porozmawiac z
szalejacym dr C., ktory juz zabieral sie do dzwonienia do Limy, do
amabasady Peru w Stanach i Bog jeden wie gdzie jeszcze. Udalo
sie z niego wyciagnac, ze u podstawy tego jego gniewu leza dwie
rzeczy. Jedna to sprawa kolekcji z Machu Picchu, przywiezionych do
Stanow przez Hirama Binghama, obecnie bedacych wlasnoscia jednego z
amerykanskich muzeow - ta kolekcja zostala przywieziona w 1912, i
zarzadzajacy nia dr B. twierdzi, ze ma wszystkie legalne papiery
stwierdzajace, ze to byl dar od rzadu peruwianskiego dla Binghama.
Teraz rzad peruwianski usiluje cos wskorac, zeby ta kolekcja
powrocila do Peru, ale podstawy prawne maja mierne, co bardzo
Peruwianczykow denerwuje. Drugi powod byl znacznie bardziej
osobisty - chodzilo o traktowanie, jakiego dr C. zaznal przybywajac
do Stanow - zdjecia, pobieranie odciskow palcow - on, polbog w Peru,
traktowany tu jako zwyczajny smiec, to musialo go ostro zabolec
:o)
Nie reagowal na zadne proby zalagodzenia konfliktu, wrecz
przeciwnie, nadymal sie coraz bardziej. Podeszlismy potem do
pani R., Sergio ja poinformowal jak sprawa wyglada i poradzil, zeby
jak najszybciej sama porozmawiala z dr C.
Po referatach,
zamiast wybrac sie na dobra kolacje do boliwijskiej restauracji,
poszlismy do naszego hotelu, skad Sergio zadzwonil do dr Z,
powiadomil o calej aferze i zapytal o jego stanowisko. Obrona
dr Z. byla bardzo cienka - stwierdzil, ze on jako historyk nie
wiedzial o prawach dotyczacych archeologii (to jest wyjatkowo zly
argument, bo moze zbudzic pytania, jakie to inne skarby dr Z. byc
moze przywiozl i przechowuje w swoim domu), ale co najwazniejsze
stwierdzil, ze nie obchodzi go czy strzepki wyladuja ostatecznie w
Stanach czy w Peru - osobiscie wolalby w Stanach, ze wzgledu na
lepsza opieke, no ale zgadza sie na wszystko byle by uniknac
miedzynarodowego konfliktu.
Wieczorem na nieformalnym
spotkaniu znowu poszukalismy dr C. Wysmial argument dr Z. o
lepszym traktowaniu zabytkow w USA - stwierdzil, ze gdyby to byl
prawdziwy powod, no to w takim razie wyslijmy od razu cala zawartosc
wszystkich peruwianskich muzeow do Stanow... po co martwic sie
paroma splowialymi strzepkami, gdy w Peru leza tony znacznie bardziej
wartosciowych znalezisk. No ale udobruchal sie slyszac, ze dr
Z. nie ma nic przeciwko zwrotowi tkanin do Peru. Porozmawial
tez z pania R., ktora poinstruowana odpowiednio przez Sergia (sama
wygladala dosc przytloczona cala sytuacja i nie za bardzo wiedziala,
jak ma zareagowac) powiedziala mu, ze co prawda od niej samej nic nie
zalezy, ale ze porozmawia z dyrektorem muzeum i zobaczy co sie da
zrobic, zeby zwrocic kolekcje.
No i tak konflikt zostal
zazegnany - wprawdzie nie bylaby to wojna swiatowa (choc kto wie;) i
najprawdopodobniej nikt by w niej nie zginal (choc moze staruszek dr
Z. moglby dostac zawalu, gdyby zostal pozwany do sadu;) ale nie
obyloby sie bez wiekszego skandalu i co wazniejsze -- glebokich
podzialow jeszcze bardziej dzielacych juz rozbita spolecznosc
archeologow andyjskich.
Jeszcze garsc spostrzezen co do
Kalifornii. Zdecydowanie, ten stan nie jest podobny do zadnego
innego - ludzie sa tu zdecydowanie bardziej na luzie, nikt sie na
nikogo nie denerwuje. Poczta zamknieta w dzien roboczy - okej,
widocznie tak ma byc, swiat sie od tego nie zawali. Pasazer pyta sie
kierowcy autobusu "Panie, co pan tak zarzucasz?" na co
kierowca odpowiada przyjaznie "a bo ja tu jestem nowy i dopiero
sie ucze".
Chyba sa dwa powody tak wyluzowanego trybu
zycia - raz, ze tu podejscie do alkoholu i narkotykow jest, huh,
nieco inne niz w reszcie Stanow ;o) a dwa, ze mieszkancy tego stanu
zyja na takiej samej zasadzie, jak skazaniec czekajacy na date
wykonania kary smierci - wiadomo, ze jak sie wreszcie ziemia
zatrzesie, to bedzie to juz koniec (zeby bylo dowcipniej, trasa
ewakuacji biegnie dokladnie przez srodek miedzy dwoma plytami
tektonicznymi, a wiec to bedzie pierwsza rzecz, jaka sie zawali.
Tylko w Kalifornii inzynierowie mogli wymyslic cos takiego;)A wiec po
co sie stresowac, lepiej cieszyc sie z zycia zanim bedzie za pozno
:o)
Pozdrawiam bardzo serdecznie,
Stasia SC