Kevin Gover, Paunis w Biurze

 

Gdy miał 10 lat, po raz pierwszy brał udział w demonstracji. Zanim ukończył lat 30 - był już znanym prawnikiem i - akoholikiem. Dziś - 45-letni i zawsze trzeźwy i nienagannie ubrany - Kevin Gover od trzech lat sprawuje z powodzeniem trudną i niewdzięczną funkcję szefa waszyngtońskiego Biura do Spraw Indian, a wygłoszone przez niego 8 września tego roku słowa przeprosin z okazji 175. rocznicy powstania Biura zyskały mu sympatię w kraju Indian i być może - utorowały drogę do kolejnej historycznej zmiany stosunków władz amerykańskich z tubylczymi narodami.

Kevin Gover jest pełnoprawnym członkiem plemienia Paunisów, choć ani w biurze, ani podczas rzadkich chwil relaksu z papierosem, kawą i nieodłącznym telefonem komórkowym w pobliżu, na pozór nie różni się od innych wysokich urzędników z Waszyngtonu. Jego współpracownicy twierdzą, że tylko dzięki swej wyjątkowej inteligencji, instynktowi iżyciowym doświadczeniom potrafił przebić się tak wysoko i - nie utonąć we wzburzonych wodach wielkiej polityki.

Do stolicy trafił z Nowego Meksyku, gdzie z okien jego domu, zbudowanego z cegły adobe, widać ogród porośnięty ziołami - jedno z jego nielicznych hobby - a w oddali - ośnieżone szczyty gór zamieszkanych przez bogów i duchy przodków Indian Południowego Zachodu. Wcześniej był prestiżowy Uniwersytet Princeton, staż adwokacki w sądzie federalnym, praca w dużej firmie prawniczej w stolicy i partnerstwo w znanej kancelarii adwokackiej w Albuquerque. A wszystko to - przed trzydziestką.

Gover zajmował się lobbingiem w Waszyngtonie i Santa Fe, pracował też jako prawnik dla Nawahów i Indian z puebli Zuni, Pojoaque, Santa Clara, Sandia i Tesuque. "Miałem wszystko" - wspomina. "Miałem żonę, dzieci i dom, miałem świetną pracę, piłem dużo alkoholu i wyrządzałem wiele krzywdy. Miałem szczęście, że nie skończyłem na ulicy, chociaż niewiele brakowało. Dzieki temu, że miałem dobre wykształcenie i dobrą pracę - nigdy nie upadłem tak nisko."

Choć Gover nie uważa stereotypu pijanego Indianina za najszczęśliwszy, to na własnym przykładzie przekonał się, jak łatwo może on stać się uzasadniony. "Gdy jest się Indianinem, zawsze znajdzie się powód do picia. Wystarczy, że ktoś spojrzy na ciebie krzywo i już - ja mu pokażę, upiję się" - mówi Gover. Kiedy jeden z poważniejszych klientów zagroził rezygnacją z jego usług, Gover wziął się w garść, a przyjaciele i rodzina pomogli mu wyjść z nałogu. Było to ponad siedem lat temu.

LaDonna Harris pamięta małego Kevina ze spotkań grupki Indian, czarnych i białych, walczących w latach 60. z segregacją rasową w Lawton, w Oklahomie. Na początku lat 60. rodzice Govera, LaDonna i wielu innych młodych Indian pozostawało pod wpływem przesłania równości ras, głoszonego przez pastora Martina Luthera Kinga. Kiedy odmówiono wpuszczenia Murzynów na miejscowy basen - chociaż wpuszczano tam Indian - 10-letni Kevin znalazł się wśród uczestników pikiety.

Rodzice Kevina poznali się na farmie w Oklahomie. Margaret Lou Richardson była córką ubogich białych farmerów. Billy Gover był pół-Komanczem, pół-Paunisem, wychowanym na farmie przez samotną matkę. Mimo powszechnej jeszcze w latach 50. segregacji pobrali się i mieli trójkę dzieci - Kevina i dwie młodsze córki. Choć byli rodziną mieszaną rasowo, to ich matka działała na rzecz praw Indian i w takim duchu wychowała swoje dzieci.

"Mieliśmy ciemne włosy i śniadą skórę. Nie mieliśmy wyboru" - wspomina Gover. Jako prymus w szkole, Kevin zwrócił uwagę działacza lokalnej organizacji Mieszkańcy Oklahomy na rzecz Możliwości Indian i jako 15-latek otrzymał stypendium w dobrym koledżu w Concord, w stanie New Hampshire. "To była sielanka. Piękne otoczenie, nic tylko się uczyć" - wspomina.

Kilka lat później, już na Uniwersytecie Princeton, Gover zaczął mieć bardziej radykalne poglądy na indiańską historię i politykę. "Zaczynasz traktować to osobiście i reagujesz gniewem, który nie jest zbyt konstruktywny" - komentuje dziś Gover, który właśnie wtedy zaczął palić marihuanę, pić alkohol i nosić długie włosy. Jego ówczesni koledzy oceniają go jednak mniej surowo. "Był bystry i miał dość rozsądku, by milczeć, słuchać i nie mówić wszystkiego, co wie" - wspomina jego dawny kolega Philip S. Deloria, dziś szef Centrum Prawa Indiańskiego na Uniwersytecie Nowego Meksyku.

Gdy w 1978 roku Kevin ukończył Princeton, jego rodzina przeprowadziła się do Albuquerque, gdzie Gover kontynuował studia prawnicze. Po trzech kolejnych latach zdobywania doświadczeń zawodowych w Waszyngtonie, wspólnie z dwiema koleżankami otworzył w Albuquerque kancelarię Gover, Stetson i Williams. Choć kierowana przez nietypowy alians dwóch kobiet i Indianina - wkrótce stała się ona jedną z bardziej prestiżowych firm prawniczych w kraju.

Kancelaria koncentrowała się na sprawach związanych z Indianami i ochroną środowiska, a Gover i Stetson zaangażowali się w politykę po stronie Demokratów. W ciągu 11 lat kariery adwokackiej Gover zajmował się głównie problematyką stosunków władz plemiennych i federalnych oraz staraniami o legalizację indiańskich kasyn w Nowym Meksyku. W ten sposób zwrócił na siebie uwagę ludzi poszukujących odpowiedniego kandydata do - samobójczego zdaniem wielu - zadania sprawnego poprowadzenia i poprawienia kiepskiej reputacji najważniejszej rządowej agencji zajmującej się tubylczymi sprawami - Biura do Spraw Indian (BIA).

Uwikłane od dziesiątków lat w biurokratyczne procedury, odpowiedzialne za politykę wobec blisko 600 tubylczych narodów i ponad 2 miliony amerykańskich Indian, i krytykowane zewsząd Biuro od lat pozostawało na etapie niekończących się wewnętrznych analiz i propozycji reorganizacji. W listopadzie 1997 roku pauniski prawnik stanął przed największym z dotychczasowych wyzwań - pogodzeniem sprzecznych często interesów tubylczych plemion, podatników, Kongresu i Białego Domu. I to w okresie, gdy rosnące dochody części plemion z kontrolowanych przez nie kasyn i salonów gry oraz cięcia w budżecie federalnym skłaniają część konserwatywnych polityków amerykańskich do pytań o sens dalszych zobowiązań państwa wobec tubylczych narodów i sens istnienia samego BIA.

Przejmując kierownictwo Biura od Ady Deer, swojej przyjaciółki z plemienia Menominee, Gover zdawał sobie sprawę z tego, na jak trudną i niewdzięczną funkcję się decyduje. "Nie można być wszystkim dla wszystkich, ani nie da się wszystkich uszczęśliwić. Trzeba być bystrym i ciężko pracować. Myślę, że wymaga to pewnej woli i zrozumienia u innych, że nie zamierza się wszystkich uszczęśliwić. I trzeba chcieć żyć w gotowości na odpieranie ciosów."

Kevin Gover, ambitny Paunis z farmy w Oklahomie, znany i ceniony indiański prawnik, były alkoholik i rozwodnik opiekujący się dwiema nastolatkami, w ciągu trzech lat kierowania Biurem nie raz musiał udowadniać, że jest zaprawiony i gotowy do ciężkiej pracy, do działania w trudnych warunkach i w niesprzyjającym mu otoczeniu. Jak sam przewidywał, na swoim niewdzięcznym stanowisku musi odpierać liczne - nierzadko usprawiedliwione - ciosy z najróżniejszych stron.

Na kilka miesięcy przed prawdopodobnym powrotem do Nowego Meksyku (obiecał sobie wrócić do domu wraz z upływem kadencji prezydenta Clintona) dzięki swoim przeprosinom za krzywdy wyrządzone w przeszłości Indianom przez BIA, Kevin Gover trafił na usta całej Ameryki i zapewne - do podręczników historii Indian i USA. Ale jeśli nawet przyjęte przez niego z odwagą dawnych wojowników zadanie nadania Biuru do Spraw Indian nowego oblicza u progu nowego wieku nie jest do końca wykonalne, to jak nikt przed nim ma szansę zbliżyć się do jego osiągnięcia.

Marek Nowocień