fotografie Darka Kachlaka


["TAWACIN" nr 39 (3/1997)]

Po raz kolejny...

XXI Zlot PRPI - Giżycko 1997

 

Dołożyłem nowy znaczek do swojej kolekcji. Mały, pomarańczowy, z sylwetkami tipi, czarnym napisem "XXI ZLOT PRPI" i żółtym podpisem "GIŻYCKO '97". Ale tak naprawdę największy krąg tipi w Polsce (ponad 70) stanął w tym roku w połowie drogi z Giżycka do Olecka, kilka kilometrów za wsią o pięknej i - jak się okazało - uzasadnionej nazwie Orłowo (szkoda więc trochę, że to nie ona znalazła się na pamiątkowym znaczku).

Miejscem spotkania kilkuset (mniej niż przed rokiem w Chodzieży, lecz więcej, niż przed dwoma laty w Prostyni) miłośników i przyjaciół Indian okazała się polana między dwoma czystymi jeszcze i nie zagospodarowanymi jeziorami, na skraju Puszczy Boreckiej - jednego z największych i najbardziej pierwotnych obszarów leśnych w Polsce. Znajdujące się nieopodal rezerwaty ptactwa, kryjące się po ostojach żubry (z rzadka tylko i niespodziewanie ukazujące się grupkom tropicieli) oraz pradawne cmentarzyska ludu Jaćwingów podnosiły (pomimo obecności kleszczy) atrakcyjność okolicy. W obozowisku nie brakowało worków na śmieci, przenośnych toalet, ani pitnej wody z beczkowozu, kilkakrotnie też dowożono tyczki do tipi i drewno na opał. Oddzielony pagórkiem od pola namiotowego barakowóz nienajgorzej łączył funkcje sklepu spożywczego i baru dla części spragnionych woodstockowych klimatów zlotowiczów. Zaradny gospodarz dowoził też do obozu mleko (dla powodzian - bezpłatne).

Przybywający pieszo, z pomocą lokalnego transportu, lub - coraz częściej - własnymi pojazdami uczestnicy zlotu kierowani byli z reguły do załatwiającego sprawy meldunkowe i udzielającego podstawowych informacji organizatora - Victoria (który po zarejestrowaniu ok. 400 uczestników odstąpił od dalszego sprawdzania, kto jeszcze nie opłacił wpisowego). Za porządek w rejonie obozu tradycyjnie już odpowiadali dowodzeni przez białostockiego Siuksa członkowie Stowarzyszenia Kościanego Gwizdka. Niewdzięczną, lecz ważną dla wszystkich rolę organizowania służb sanitarnych wzięli na siebie Gawron z Piły (kontuzjowany później w jednej z indiańskich gier) i Olek z Raciborza (który syndrom powodzianina odreagowywał parasolem zatkniętym na tipi). Funkcje obozowych obwoływaczy spełniali, podobnie jak przed dwoma laty na zlocie w Prostyni, Wilk ze Szczawna i Krzysztof z Jaworzna.

W razie potrzeby pojawiali się także strażnicy ognia na centralnym placu i w tiotipi (postawionym - ja zwykle bez wiatrownic - przez tradycjonalistów, którzy już po raz drugi spotkali się na przedzlotowym Takini). Poza krótkimi deszczowymi chwilami, obozowe ciągi komunikacyjne obsiadali licznie właściciele przenośnych faktorii oferujących zlotowe pamiątki, najrozmaitsze gadżety i indiańsko-ekologiczne publikacje (bodaj jednym nieobecnym spośród liczących się krajowych wydawców indianistycznych okazał się... Marek Maciołek).

Mimo dobrego zaplecza i przyzwoitej pogody początek zlotu był dość niemrawy i dopiero pod naciskiem "z dołu" zrezygnowano z przełożenia uroczystego otwarcia na sobotę. Na skutek znanej i z lat ubiegłych beztroski większości bardziej doświadczonych indianistów wielu spośród nowych zlotowiczów miało pewne kłopoty z poznaniem nieformalnej obozowej etykiety, zrozumieniem zasad tworzenia i realizacji zlotowego "programu" i dotarciem do grup lub osób dysponujących poszukiwanymi umiejętnościami i wiedzą na interesujące ich tematy.

Oczekiwanej roli nicjatora i koordynatora programu nie odegrała, niestety, Rada Zlotu, której członkowie na swe jedyne otwarte zebranie przyszli jakby bez przekonania, pomysłów i chęci do wspólnego działania (a z niezręcznej sytuacji wybawił ich, przerywający wieczorne spotkanie, przelotny opad deszczu). Być może stało się tak dlatego, że do Orłowa przyjechała łącznie (choć w różnym czasie) tylko połowa z ok. 40 członków "Wielkiej Rady" z Prostyni, a "podziemne" spotkania Rady w Chodzieży nie dały jej szansy i umiejętności przechodzenia od słów do czynów ani uaktualnienia składu. Tak czy inaczej, Rada Zlotu jako ciało zbiorowe (w przeciwieństwie do części jej członków) nie wykorzystała okazji zaprezentowania swoich, potencjalnie dużych, możliwości ani zyskania większego autorytetu wśród członków Ruchu.

W tej sytuacji niezbyt liczne (w stosunku do oczekiwań) ogłoszenia obwoływaczy o otwartych imprezach zlotowych spotykały się z masowym odzewem zainteresowanych bez względu na temat i rodzaj spotkania. W tiotipi gromadzili się więc tłumnie tak miłośnicy Lakotów, Szejenów, Irokezów, czy tzw. Krołaków (czyli Indian Crow), jak i zainteresowani indiańskimi biegami, czy korespondencją z tubylczymi więźniami. Przy centralnym ognisku do późnej nocy oczekiwano na naukę pieśni i tańców, lub choćby na indiańskie legendy, a dzieci i dorośli garnęli się do udziału w indiańskich grach i zabawach.

Jak zawsze, zlot stał się okazją do spotkań ludzi, którzy w ciągu roku nie zawsze mają ku temu czas i możliwości, do wymiany informacji na temat krajowych i zagranicznych aktualności, do wakacyjnych szaleństw i urlopowego wypoczynku "po indiańsku". Nie obyło się też bez tradycyjnych już dyskusji na temat możliwości oraz trudności stwarzanych przez "starych" młodszym indianistom, sporów wokół podziałów w Ruchu, czy przyszłego zlotu.

Obok tych i innych elementów, które od kilku, czy kilkunastu lat budują szczególny klimat, charakter i wygląd zlotów Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian, można też dostrzec parę nowych zlotowych zjawisk i tendencji. Rosnąca z roku na rok liczba tipi grozi coraz większymi kłopotami ze znalezieniem odpowiednio dużego otwartego terenu i wystarczającej ilości tyczek (już w tej chwili potrzeba ich około tysiąca). Potrzebne są też wydzielone miejsca na rosnące pole namiotowe, parking, sklep, zaplecze sanitarne, itp. Nikt dziś nie jest w stanie przewidzieć, jak długo jeszcze, i do jakich granic, powiększać się mogą nasze letnie zloty. Być może już wkrótce nasze dyskusje na temat dorobienia się kilku stałych miejsc zlotów, ograniczenia ilości uczestników i podniesienia ich świadomości ekologicznej będą musiały skutkować bardziej konkretnymi działaniami. Póki co dobrze, gdy organizatorzy zlotów potrafią dbać o poprawne stosunki z właścicielami terenu, leśnikami i lokalną ludnością, i że w razie potrzeby mogą zawsze liczyć na pomoc PSPI w załatwianiu problemów organizacyjnych i finansowych.

Wydaje się, iż bezpowrotnie minęły te czasy, gdy wieczorami głos dużego bębna (pełniącego poza tym funkcje alarmowe) zwoływał wszystkich do wspólnego kręgu i ognia. Większa liczba rodzinnych - coraz częściej - tipi, rozbijanych grupami stowarzyszeniowymi lub regionalnymi, zmienia też sposób organizacji życia obozowego, przenosząc jego ciężar z ogniska w centrum kręgu (a nawet z tiotipi) do poszczególnych grup i namiotów. Coraz częstszym zjawiskiem staje się kilka równoległych - i mniej lub bardziej zamkniętych - imprez (zwłaszcza wieczornych) w różnych miejscach kręgu oraz pozostawienie, niestety, centralnego ogniska innym, mniej zwykle zaawansowanym, samodzielnym i pomysłowym, zlotowiczom. Większość nowych grup i stowarzyszeń jest jeszcze zbyt hermetyczna i niedoświadczona, by poprowadzić dłuższe urozmaicone spotkanie dla wszystkich zainteresowanych.

Stałe powiększanie się, różnicowanie i decentralizacja obozu utrudniają coraz bardziej przekazywanie informacji, poznawanie zasad porządkowych, orientowanie się w aktualnych wydarzeniach zlotowych, poszukiwanie ludzi, rzeczy, czy wolnych miejsc w samochodach. Obok funkcjonujących od 2-3 lat obwoływaczy, których rola powinna zostać odpowiednio zwiększona i doceniona, wskazane jest również wzajemne informowanie się za pośrednictwem tablic ogłoszeń, banków danych i bardziej szczegółowych informacji przedzlotowych.

Do przeszłości należą ogólne dyskusje nie tylko na temat tego, czy i kiedy przebierać się w indiańskie stroje (tzw. tradycjonaliści są już na tyle liczni, atrakcyjni i przebojowi, że coraz częściej problemem młodszych zlotowiczów jest brak indiańskiego stroju i odczuwana przez nich w związku z tym dyskryminacja), ale także w co wyposażać zlotowe gospodarstwo. Obok zaakceptowanych już dawno metalowych rusztów i coraz częstszego wyposażania tipi w uznawane bez oporu za "tradycyjne" wewnętrzne ścianki, plecione fotele i drewniane ławki, uczestnicy zlotu coraz częściej ułatwiają sobie życie, sięgając bez hałasu po gazowe kuchenki, turystyczne lodówki i elektryczny sprzęt zasilany z samochodowych akumulatorów, a nawet - choć czasem jeszcze z pewnymi oporami - po spalinowe piły do cięcia drewna na opał.

Większy "udźwig" coraz szerszej grupy zmotoryzowanych zlotowiczów pozwala im nie tylko na przywożenie coraz większej ilości sprzętu obozowego i turystycznego, ale także na coraz bogatsze wyposażanie tipi w zgodne z historycznymi wzorcami (i współczesnymi katalogami) przedmioty gospodarstwa domowego, indiańskie stroje, instrumenty, ozdoby i broń (po raz pierwszy w zawodach łuczniczych wzięły udział jedynie osoby dysponujące sprzętem własnym lub pożyczonym, a za rok łuków i strzał będzie zapewne jeszcze więcej).

Brak prądu na terenie obozu nie okazał się jeszcze istotnym ograniczeniem (choć przed rokiem dostęp do niego uznano za zaletę). Tym niemniej już wkrótce - nieco paradoksalnie - naciski części tradycjonalistów na organizowanie imprez typu pow-wow, głośne odtwarzanie indiańskiej muzyki, a także pokazy wideo na terenie obozu mogą doprowadzić do zmiany i tej sytuacji. Być może lepszym rozwiązaniem byłoby wzbogacanie programu zlotu przez dalszą popularyzację indiańskich gier i zabaw (Prostynia), jazdy konnej (jak w tym roku), biegów przełajowych (Chodzież), pływania w kanu (Korne), itp. Inne pomysły, wymagające prądu i zaplecza technicznego, można ewentualnie realizować jako otwarte imprezy towarzyszące zlotowi, organizowane w jednej z sąsiednich miejscowości (jak w Uniejowie), bądź realizować je w ciągu roku, choćby podczas kolejnej edycji przyjętych pozytywnie Targów Indiańskich.

Pomimo powstawania kolejnych stowarzyszeń "tradycjonalistów" oraz miłośników poszczególnych plemion i regionów kulturowych, tegoroczny zlot nie przyniósł większych zmian w zakresie obrzędowości i stosunku do indiańskich ceremonii. Nadal najpopularniejsze wydaje się "wszędobylskie okadzanie szałwią", podczas gdy np. ceremonie święcenia tipi, palenia fajki, czy szałasy potu odbywają się rzadko i zarezerwowane są dla wąskich grup "wtajemniczonych", połączonych wspólną intencją i więzią duchową. Od indywidualnych poglądów i kształtujących się dopiero grupowych obyczajów zależą takie - nie wszystkim zlotowiczom znane i nie przez wszystkich uznawane - postawy, jak szacunek dla ognia, bębnów, innych instrumentów muzycznych, toreb fajkowych, roślin, zwierząt, kamieni, itp.

Wraz ze wzrostem ilości bębnów i śpiewanych pieśni rośnie nieco (póki co - głównie w wyspecjalizowanych grupach) świadomość ich źródeł kulturowych i rozmaitych funkcji społeczno-obrzędowych. Kwestią dyskusyjną pozostaje, na ile teoretyczna wiedza indianistów i deklarowany przez nich szacunek dla pieśni, tańców, przedmiotów i symboli religijnych znajduje praktyczny wyraz na zamkniętych spotkaniach "tradycyjnych" stowarzyszeń, podczas tzw. duchowych ceremonii, pokazów typu pow-wow, czy w dekoracyjnych motywach strojów i ozdób (w tym tych wystawianych na sprzedaż). Nadal znaczniejszej roli nie odgrywają pojawiające się na zlotach osoby, które miały uprzednio kontakt z indiańskimi nauczycielami z kręgu New Age, częściej natomiast - pod wpływem ząbkowickiej Fiesty i lubiatowskiego Święta Kupały - słychać za zlocie (nie przez wszystkich akceptowane) pieśni słowiańskie.

Nieco mniejsze w tym roku (po ubiegłorocznym apogeum) było zainteresowanie zlotem ze strony środków masowego przekazu. Nadrobili to z nawiązką liczni młodzi badacze i autorzy prac naukowych, przeprowadzający wywiady, ankiety i obserwacje dotyczące historii i specyfiki Ruchu, poglądów i cech charakterystycznych indianistów oraz naszych indiańskich inspiracji, motywacji i kontaktów. O ile tym razem jeszcze spotykali się zazwyczaj z otwartą i życzliwą postawą "obiektów" swoich studiów, to prędzej czy później mogą oni napotkać na podobną barierę, co zbyt natrętni i zbyt lekko traktujący indiański temat ludzie mediów - chyba że efekty naszych wzajemnych spotkań - w postaci prac naukowych, interesujących opracowań i rzeczowych artykułów będą w Ruchu wystarczająco znane i akceptowane.

XXI Zlot Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian porównywano, oczywiście, najczęściej do poprzednich dwóch zlotów. Jeszcze zanim spotkanie pod Orłowem na dobre się rozpoczęło, słychać było opinie, że choć jest o wiele lepiej, niż na XX zlocie w Chodzieży, to trudno będzie osiągnąć poziom XIX zlotu w Prostyni. I pomimo wszystkich zmian i nauczek z dwóch ostatnich lat tak też się chyba stało. Nie po raz pierwszy okazało się, że nie wystarczy zadbać tylko o materialną stronę zlotu, a co do reszty - zdać się np. na policję i dobrą wolę ogółu. Choć mamy prawo cieszyć się tym, co udało nam się osiągnąć, to przecież zabrakło nam czegoś - jednym chęci, innym ambicji, pozostałym umiejętności - by osiągnąć jeszcze więcej. Już wkrótce, za niecały rok, wszyscy będziemy mogli spotkać się i sprawdzić po raz kolejny.

Marek NowoCIEŃ


Giżycko '97 na fotografiach Darka Kachlaka

Jedną z ciekawostek było TIO-tipi, niezbyt często rozstawiane, a bardzo przydatne np. podczas spotkań, kiedy na zewnątrz padał deszcz.

Jedno ze spotkań w TIO-tipi na temat tradycyjnych tańców pow-wow.

Przez wielu bardzo ulubiona zabawa - "kręciołek", po którym nie jednej osobie trudno było dobiec po nagrodę ;-)

Zwycięzcy gier i zabaw byli nagradzani przez Romka i Wilka...

Do zlotowej tradycji weszły też już dawno "indiańskie" sklepiki - można na nich znaleźć wszystko, co potrzebne indianiście...

Niezwykły zlot, gdzieś pomiędzy dwoma tajemniczymi jeziorami, w głębi puszczy, dzikie miejsce, tajemnicze... jak mgły wieczorem i o poranku zasnuwające obóz...


Powrót do początku strony