Nasza decyzja o wyjeździe na Zlot podjęta została właściwie od razu po przeczytaniu artykułów na jego temat w Tawacinie. I, prawdę mówiąc, bez większej wiedzy o Indianach (poza oczywiście "podstawami" w postaci "Winnetou") pojechałyśmy do Nowej Wsi Ujskiej. Zlot traktowałyśmy wówczas jako niekonwencjonalny sposób pomysł na spędzenie wakacji i nawet nie przypuszczałyśmy, że wpłynie on na nas w jakikolwiek sposób, i że z tak wielką chęcią pojedziemy w miesiąc później na Fiestę do Gołuchowa.

Już pierwszego dnia Zlotu usłyszałyśmy bardzo dużo o granicy między "slumsami" a kręgiem tipi, jednak szybko doszłyśmy do wniosku, że istnieje ona tylko w niewielu przypadkach i z reguły jest spowodowana naszymi własnymi obawami przed rozmową z ludźmi, których wiedza i zaangażowanie w sprawy Indian są o wiele większe niż nasze. I ta "bariera" (która zresztą potem zaczęła znikać, a w czasie Fiesty zatarła się zupełnie) dotyczyła nie tylko ludzi z tipi, gdyż wielu doświadczonych indianistów mieszkało w namiotach, a i pewnie w tipi znalazłyby się osoby, dla których głównym wyznacznikiem bycia indianistą jest posiadanie stroju..... Z czasem na nasze odczucia dotyczące Zlotu nałożyły się doświadczenia tych, których tam poznałyśmy. Słyszałyśmy barwne (a może ubarwione?) historie o poprzednich Zlotach: o braku wszelkich zdobyczy cywilizacji, o całonocnych spotkaniach i rozmowach przy ognisku i o zdecydowanie bardziej indiańskiej atmosferze. I większość ludzi twierdziła, że faktycznie czegoś w tym roku brakowało.......

Bardzo wyraźnie dało się zauważyć, że dzień, w którym przyjechała ekipa telewizyjna był najbardziej widowiskowy, co przez niektórych uznane zostało za "niegodną pokazówkę", lecz z drugiej strony było posunięciem raczej koniecznym dla zainteresowania ludzi tematyką indiańską. Aby Zloty nie były elitarnym spotkaniem ciągle tych samych ludzi, aby zrobić naprawdę "coś" w sprawie Indian, aby jakoś Im pomóc (bo o to chyba wszystkim nam chodzi) potrzebni są nowi ludzie w Ruchu (bo nowi ludzie to nowy zapał i nowe pomysły) i potrzebny jest rozgłos. A pierwszą rzeczą, jaką zauważają ludzie "niewtajemniczeni" (i jaką zauważyłyśmy i my) są właśnie piękne stroje, wspaniałe tipi, tańce i śpiewy. Dopiero kiedy zostajesz zauroczony przez cała tą "otoczkę" zaczynasz pogłębiać wiedze, a następnie zaczynasz w choćby najmniejszy sposób pomagać Indianom. Zlot był więc dla nas takim właśnie dotknięciem kultury Indian (kościany, koraliki, świetna muzyka, pierwsze wieczory i noce z ludźmi, którzy chcieli nam wykładać podstawy.....), Fiesta natomiast była okazją do osobistego poznania ludzi zaangażowanych w Ruch, do posłuchania opowieści i o obrzędach i o problemach współczesnych Indian.

Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasza wiedza nadal jest powierzchowna, jednak po takim "indiańskim lecie" jesteśmy pełne zapału do "Tawacinu", do fachowych książek, czy wreszcie do pomocy we wszystkich akcjach na rzecz Indian. A wszystkie te wzniosłe myśli uzupełniane są przez cudowne wspomnienia bliskości przyrody, której doświadczyłyśmy podczas Zlotu, zapachu ogniska, dźwięku bębnów i widoku tipi na tle błękitnego nieba. I na pewno pozostanie w nas na długo indiański styl życia: indiańskie poczucie czasu (....), indiański szacunek dla przyrody, indiańskie otwarcie na innych ludzi.

Magda i Dagmara, Gdynia