Temat-rzeka

Tegoroczny zlot... hmmm... to temat-rzeka, można by pisać i pisać, bo działo się dużo.

Zacznijmy od początku: miejsce zlotu, mimo przeszkód natury deszczowo-błotnistej było, moim zdaniem, świetne: środek lasu, tipi i ciągle unoszący się z nich dym... I ten strumyczek, przez który trzeba się było przeprawiać (niesamowitych atrakcji dostarczał w nocy, w drodze do toi-toia...), i pole błotniste, które doskonale działało na wszystkich odwiedzających nas turystów (szczególnie tych w białych spodniach i wysokich szpilkach...), i namioty typu igloo rozstawione w bliskim sąsiedztwie tipi (Eskimosi tak blisko Indian Prerii?)... i ciągły deszcz... każdy był parę razy dziennie mokry, a - jak wiadomo - wspólne nieszczęścia łączą, więc w czasie suszenia ubrań przy ogniskach nawiązywało się najwięcej znajomości ;)

Świetna też była organizacja. Można było pracowicie i dobrze spędzić dzień nie wystawiając nosa z faktorii. Ja wprawdzie po nawleczeniu pięciu (!) koralików zrezygnowałam z powodu braku cierpliwości, jednak niektórzy wyjeżdżali ze zlotu z własnoręcznie zrobionymi mokasynami, kolczykami itp. Można było popatrzeć na pow-wow (i przy odrobinie samozaparcia potańczyć), można było posłuchać "fachowego" śpiewu, można też było, i to chyba najważniejsze, rozmawiać od zachodu do wschodu słońca o wszystkim (a to najbardziej niesamowite, gdy można spędzić czas rozmawiając o Indianach, poezji, życiu i o głupotach... i nie wiadomo jak zlatuje cała noc), wieczorami fałszować indiańskie pieśni w hococe... a potem wstawać z samego rana (tj. koło południa) i znów cieszyć się deszczowym, indiańskim dniem i tym czymś niesamowitym, co krążyło przez cały zlot w powietrzu. Były też szałasy potu i choć miały one raczej formę sauny, to i tak nie da się opisać ile siły dają i jak wspaniale po paru godzinach spędzonych w takim szałasie (bo, wbrew temu co się wydaje, szałas nie trwa pół godziny) smakuje woda ze źródełka...

Były też pyszne pączki w faktorii i równie pyszne placki indiańskie z miodem, fachowo wykonywane w tipi, i była jedna z najdziwniejszych chyba wypraw do sklepu nocnego, bo po... boczek :) I było wreszcie wspaniałe pożegnanie, ściskanie się wspólne ze wszystkimi, którzy przetrwali do końca w deszczach, burzach i błocie, i podczas tego ściskania nagle okazało się, że dużej ilości osób, którym mówiłam "do zobaczenia", jeszcze nie poznałam...

Dużo dobrego się na tym zlocie zaczęło... w Ruchu, w ludziach, we mnie... Dużo się ze zlotu przywiozło, choć w większości były to 'rzeczy' tak mało konkretne jak dym z ogniska... oby były bardziej trwałe :) i na koniec pozostaje mi tylko stwierdzić, że taki zlot warto było przeżyć bez względu na ulewy, skwary i huragany ;)

Dagmara (Gdynia)