To miał być zwykły wyjazd

 

To miał być zwykły wyjazd rodzinny. Właściwie to tylko dla mojej siostry miał być zlotem PRPI. Byłam nawet trochę zła, bo miałam w tym roku jechać na obóz konny, a przez zlot, nie mogłam... Ale kiedy już tam dotarliśmy, wszystko się odmieniło... Mama szybko się przyzwyczaiła, a tato ciągle marudził... A ja... Już w pierwszy dzień, kiedy nie było jeszcze porozstawianych tak dużo tipi i namiotów, dało się poczuć tą wspaniałą, zlotową atmosferę. Już czułam się jak u siebie. Jakbym tam żyła od dawna... I nagle ja też inaczej zaczęłam spostrzegać ten “rodzinny wyjazd”. Też zaczęłam czuć się jak prawdziwa zlotowiczka. Hmmm.... Może nie powinnam jeszcze mówić o sobie, że jestem indianistką. Źle się czuję, mówiąc tak, gdyż to jest po części kłamstwo. Na razie tylko dotknęłam mokrych brzegów całego oceanu wiedzy o Indianach, o ich kulturach i o ich życiu. Ale ten zlot sprawił, że to pokochałam. Pokochałam tamtych ludzi... Tam wszyscy byliśmy jak rodzina. Każdy sobie pomagał jak tylko mógł. Nie zapomnę Pawła. Gdy w pierwszy dzień zlotu, giez ugryzł mnie w brew, po trzech dniach, nie mogłam otworzyć oka, taką miałam opuchliznę... Więc gdy mnie Paweł zobaczył, mimo, że wcześniej nawet mnie nie znał, od razu zabrał mnie do swojego tipi i częstował tabletkami zmniejszającymi opuchlizny i wapnem... I to był chyba najlepszy dowód, że na zlotach, każdy może znaleźć w razie potrzeby opiekę i pocieszenie. To jest właśnie wspaniałe. Ta jedność...

Tak samo jak było w przypadku Filipa. Tę historię chyba znają wszyscy... Kiedy na Pow-Wow licytowano jego kocyk, to było niezwykłe... My tańczyliśmy, a ludzie dorzucali do kapelusza kolorowe papierki zwane pieniędzmi. Ja też coś dorzuciłam. I dzięki tym papierkom, rodzice Filipa mogli kupić specjalną lampę na oparzenia. Ech... To było niezwykłe... A jeszcze gdy w nocy przyjechał do nas Darek, ojciec Filipa... To było jeszcze bardziej niezwykłe i wzruszające. Płakałam, ale nie wiem, czy to były łzy szczęścia, czy może czegoś innego. A może raczej łzy szczęścia i zarazem smutku? Nie wiem...

Najgorsze były pożegnania, kiedy w siódmy dzień zlotu, rodzice postanowili wracać do domu... Wtedy jedna myśl powstrzymywała mnie od uczucia żalu. Na pewno spotkam ich w przyszłym roku. Muszę! Mówiłam sobie w myślach...

Ten zlot zmienił moje życie na zawsze. Pokochałam Indian i ich kulturę. Teraz czytam wszystko, co na ich temat wpadnie mi w ręce. Czytam Tawacin, książki i różne artykuły w internecie. Nie robię tego wszystkiego na pokaz, ale boję się, że niektórzy mogą to tak przyjąć... Boję się, że ktoś może o mnie powiedzieć, że to na pewno tylko takie przejściowe zauroczenie. Za rok zapomnę i nie będzie mnie to wcale interesowało. Ale tak nie jest! Naprawdę to pokochałam. I nie zamierzam cofnąć się z brzegu, ale brnąć dalej przez głębiny tego oceanu i choć wiem, że nigdy nie zdołam go przepłynąć, to będę szczęśliwa, jeśli zanurzę się w tym chociaż do pasa...

Taka jest moja relacja ze zlotu. Mojego pierwszego w życiu zlotu PRPI...

 

Dorota Krzyżosiak

Brunatna Niedźwiedzica