Siła zebrana w jedno

Słońce wzeszło i zaszło 365 razy i znów spakowałam swoje rzeczy i na 10 dni przeniosłam się do innego świata. XXVIII Zlot PRPI. Serce zabiło mi mocniej, kiedy na horyzoncie wyłoniły się pierwsze tipi. Żar lał się z nieba, a trzeba jeszcze wybrać miejsce na nasz dom. Po długich naradach wybraliśmy zakrzaczone miejsce (cień!) i przy pomocy Niedźwiada udało nam się postawić tipi o niebo lepiej niż rok temu. Nie pozostało nic innego jak tylko wrzucić zegarek na dno plecaka i zacząć żyć własnym rytmem.

Teren... na początku wydał mi się bardzo... dziwny, szczególnie to dogorywające jeziorko z kładką na środku obozu. I jezioro, na które musieliśmy gonić przez ulicę i teren 3-gwiazdkowego hotelu. O swobodnych kąpielach mogliśmy zapomnieć, bo 3-gwiazdkowi goście wygrzewający się na 3-gwiazdkowych leżakach dostaliby pewnikiem zawału.J Ale później to wszystko stało się mało ważne.

1 dzień zlotu. Nie mogę spać, więc już o 6.00 jestem na nogach, czym sprowadzam na siebie mordercze spojrzenia zaspanych chłopaków (za głośno rozpalam ogniskoJ ).Idę na pomost rozkoszować się cisza i zabijać czas (a masz!). Czekam na przyjazd znajomych. Myślę o tym, jaki będzie ten zlot? Ile magii pozostanie po zderzeniu z rzeczywistością?...

2 dzień zlotu. Powtórka z rozrywki-pora nieprzyzwoicie wczesna, a ja znów na pomoście. Dzień upływa mi na rozmowach i na zakupach. Trzeba się dostać do Margonina. Jak miło być kobieta-samochody same się zatrzymują i oszczędzają mi 6 kilometrowy spacer w palącym słońcu. Moim chłopacy nie maja tyle szczęścia i cała drogę pokonują pieszo (brzydale).

Wieczorem już pow wow. Tyle czasu czekałam na dźwięk bębna, śpiewy wzlatujące ponad drzewa i widok nas wszystkich w kręgu areny. Jeszcze raz taniec zamknął mnie w sobie, a ja nie chciałam wydostać się z tych więzów. I nie było już ważne, jak wyglądam albo ile osób na mnie patrzy. Myślę, że nie byłam osamotniona w moim odczuciu, prawda...?

I to tragiczne zdarzenie, które zainicjowało akcję zbierania pieniędzy i sprzedaży koca. Siła tkwiąca w każdym z osobna zebrana w jedno, przerosła nasze oczekiwania. Gdy patrzyłam na to, co się dzieje, na nowo uwierzyłam w istnienie ludzi o wielkim sercu.

Innipi – nieopisane szczęście, spokój i ulga, ogarniające mnie z każdym momentem, gdy moje ciało opływała dusząca, balsamiczna para, a zapach szałwi wirował w płucach. W czasie szałasu padało, więc zamiast obmyć się w jeziorze, wystarczyła nam woda z baniaków i chłodny deszcz. Tylko z ubraniem się mieliśmy mały problem, bo ciuchy też obmyły się w deszczu i trzeba było je suszyć nad ogniemJ .

Nie ominęły mnie również rozrywki typowe dla codziennego życia indiańskiej kobiety. A to dzięki Krukowi i Lakocie, którzy postanowili poszerzyć moje horyzonty myślowe i zaprezentować, co czuła porywana kobieta. W tym celu wkradli się do mojego tipi, gdzie całkiem nieźle się rozgościli, rozpalając ognisko i przygotowując się do akcji. Wystarczyło parę chwil i obudziłam się niesiona za ręce i nogi, z zakrytymi ręką ustami. I szczerze się przyznaję, że przez pierwsze 4 sekundy byłam naprawdę przerażona, dopiero później dotarło do mnie, gdzie jestem, dlaczego się przemieszczam, mimo że leżę pod śpiworkiem i co to za śmiechy nad moja głową. Niesamowite doświadczenie. Zapomniałam jeszcze dodać, że w tipi spałam z 4 mężczyznami i żaden się nawet nie przebudził J .

Podobały mi się koncerty przy głównym ognisku, prawie co noc...Mogłam zasypiać przy nich albo sycić się dźwiękami przy ogniu. Kocham te noce pełne gwiazd, kiedy nic nie jest tak ważne jak “tu i teraz”. Poważne rozmowy, gadanie od rzeczy, śmiechy i (uwaga!) walenie konia zaprezentowane przez Kruka (kto nie widział niech żałujeJ ).

I moje modły zostały wysłuchane: na zlocie arsenał zwierzaków wzmocniły dwa konie i –co jest mniej optymistyczne-plaga much natrętów, która skutecznie dbała o to, żeby nie zalegać zbyt długi czas w jednej pozycji. Dzięki Holgerowi mogłam pojeździć konnoJ .

Bizonie jądra- w tym roku były przerywane tak często jak filmy na polsacie blokami reklamowymi. Można było zregenerować siły, ale mojej drużynie i tak nic to nie pomogło i przegrała 1:8.

Odnowiłam również ze Staszkiem i Adą Stowarzyszenie Dzierżycieli Łyżek. Rytualnie zastukaliśmy naszymi atrybutami i rzuciliśmy się na pyszna kaszkę, którą przygotował niezastąpiony Staszek.

I tak zrobił się koniec. Ostatnia noc, ostatnie ognisko. Ostatnie odwiedziny. Czułam jak moje serce rozpada się i wędruje do każdej drogiej mi osoby i do każdego wydarzenia kryjącego w sobie trochę magii. Główny ogień- był nasz, bo odpalony od naszego kawałka drewna, dym, rdzawa woda, woda szlaufowa, placki z wiśniami, dzień fasolkowy, faktoria, wschody słońca, syrop klonowy Wilka, las...A teraz mam to zostawić i tak po prostu odjechać...? Znów poznałam wiele interesujących osób, których podejście do świata i do drugiego człowieka zrobiło na mnie duże wrażenie. Dzięki za te pokłady serdeczności- wiem, że starczą mi na długie jesienne wieczory, chłodne zimowe noce i ciepłą wiosnę. A na przełomie lipca i sierpnia znowu postawimy swoje tipi-nasz własny świat.