Na zlot jechałam z obawą jak to teraz będzie. Miałam czarne wizje, że przyjedzie bardzo mało ludzi, że wszyscy pojadą na powwow. I nagle kiedy tłukliśmy się samochodem, Drzewian odebrał telefon. To dzwonił Drozd, jest już na miejscu. W tym momencie uświadomiłam sobie, że przecież Przyjaciele na pewno się zjawią na zlocie, a o innych przecież nie będę się martwić. 

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy po przyjeździe na miejsce to żółty dziurawiec (ah jakie piękne były z niego wianki!) rosnący na całym terenie. Trawa była jeszcze nie wydeptana i sięgała mi do ud. Pierwszy dzień był chyba najcieplejszym dniem na całym zlocie także rozbijanie tipi było dla mnie mordęgą no i miałam wrażenie, że tylko przeszkadzam zamiast pomagać. Ludzie powoli dojeżdżali; pozytywnie zaskoczyła mnie obecność kilku osób których obecności nie spodziewałam się na zlocie tylko na powwow. 

Faktoria była dość mała, niewiele było miejsc do siedzenia, ale to w niczym nie przeszkadzało, bo jedliśmy obiady siedząc na ziemi i to było takie klimatyczne. Co do obiadów to były smaczne i zawsze stała po nie dłuuuuga kolejka. Tych pijących na umór było w tym roku mniej, tak mi się wydaje. Oczywiście były takie pojedyncze osobniki, ale w porównaniu np. do Brodów Pomorskich było ich naprawdę bardzo mało. 

Nie mogę, po prostu nie mogę patrzeć już na wafelki familijne. Jak ktoś kiedyś mnie poczęstuje takim wafelkiem to po prostu uduszę. Nie wiem jak mogłam być taka leniwa, że nawet mi się nie chciało robić kanapek tylko jadłam te okropne wafelki, zjadłam chyba z 50 opakowań.  

Generalnie zlot był kameralny, a ludzie jakby bardziej przyjaźnie nastawieni. Tak właśnie sobie wyobrażam „stare zloty”. Bardzo ważną rolę pełnił główny ogień. Tutaj spotykaliśmy się wieczorem by śpiewać pieśni i tańczyć. Co prawda głos mam okropny, ale nikt nie zwracał na to uwagi po prostu wszyscy śpiewali, a Blue grał nam na bębenku. Zapamiętam te chwile do końca życia. Niektórzy siedzieli przy ogniu całą noc, u mnie jednak zawsze sen zwyciężył. Przy okazji pragnę podziękować strażnikom ognia, bo bez nich nie mielibyśmy gdzie przesiadywać. W ciągu dnia często odwiedzałam Tipi Dobrej Kawy. Oni to są niesamowici, zawsze weseli, uśmiechnięci, mają dobre jedzenie (no a Basi dziękujemy za naleśniki!)… :) Tegoroczny zlot to też dla mnie kilka poważnych rozmów o Indianach m.in. z Adasiem, z Ewą i z Cieniem. Takie rozmowy stanowią dla mnie kwintesencję całego mojego zainteresowania Indianami.

W tym roku pogoda nie dopisała, raz nawet przeciekło nam nasze tipi (zwane burdelem ;)), ale nie było najgorzej. Pomogła nam ścianka i ozan zrobione z folii… Każdemu, kto nie ma kapoty, chcę powiedzieć, że to najbardziej przydatna rzecz jaką można mieć na zlocie. Nawet w najzimniejsze dni było mi w niej ciepło no i nie przemokła. Trochę żałuję tej pogody przede wszystkim ze względu na piękną plażę; niestety kąpałam się tylko 2 razy. Nie było tych czarnych robali, które wchodziły nam do śpiworów rok temu, za to w Tipi Dobrej Kawy zamieszkały małe myszki.

Jeżeli chodzi o spotkania i imprezy to było ich dokładnie tyle ile lubię. Codziennie coś się działo, nie było nudno, ale nie było też tego za dużo. Na zlocie musi być leniwie i beztrosko! Czejen opowiadał jak zwykle ciekawie i rozbawiło mnie jego mówienie o Indianach „my” np. „daliśmy im (Białym) popalić w takiej a takiej bitwie” :) :) Najciekawszy jednak był według mnie dzień irokezki. Znów Wilk zaproponował nam kupno książki, tym razem o białej kobiecie mieszkającej wśród Seneków. Cieszę się, że odbyło się również spotkanie kobiet (i mężczyzn czujących się kobietami ;)). 

Jak zwykle wróciłam pełna energii i mam milion planów związanych z Indianami, zobaczymy co z tego wypali. Chciałabym żeby zlot trwał cały rok, to nigdy mi się nie znudzi. Nie przeszkadza mi nawet smród tojtojów i brak mycia się. Bo w życiu każdego z nas najważniejsi są ludzie, a Ci bliscy mojemu sercu jeżdża na Zloty Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian.

Dziękuję Gawronowi za piękny zlot!

Do zobaczenia (oby!) w Bydgoszczy (na popularno-naukowej sesji jesienią 2007)

Kaśka (rusałka :P)