XXXI Zlot – dobry czas dla przyjaciół

 

Ech, szybko mija to co dobre, nim się obejrzałem, już tipi trzeba było zwijać, pakować się do walizek. Ale może od początku.

Czas przygotowań do Zlotu mijał bardzo szybko. Praktycznie tydzień przed wyjazdem trwały intensywne przygotowania: szycie ścianki, poprawianie moksów, wykańczanie dawno zaczętych elementów stroju – a przecież był czas na to w długie zimowe wieczory, ale co tam, najlepiej zawsze wszystko wychodzi na ostatnią chwilę. Jeszcze tylko ostatnie rozstawienie tipi na działce, sprawdzenie detali no i pakowanie do samochodu.

Jadąc na mój pierwszy Zlot zapakowałem się w plecak ze stelażem, a teraz nie mogę się zapakować do auta. Z roku na rok przybywa indiańskich „gadżetów”. I tak nie zabrałem wszystkiego. Chyba będę musiał zainwestować w Żuka.

Razem ż żoną – Gosią wyjechaliśmy pod wieczór – mniejszy ruch i chłodniej,
po pięciogodzinnej jeździe dotarliśmy do Torunia, gdzie czekał na nas Adaś wraz
z Asią. Gorące przywitania, chwila rozmowy o drodze i idziemy spać. Pobudka rano, pogoda taka sobie, ale z czasem wychodzi słoneczko, a my całą piątką udajemy się na „krótkie” zwiedzanie miasta. Czas płynie szybko, nim się zorientowaliśmy trzeba było ruszać dalej. Ostatnie kilometry dzielące nas od Zlotowego obozu pokonujemy szybko, będąc w stałym kontakcie z Kataszą i Joanką, które nas „naprowadzały” na cel.

I wreszcie jesteśmy. Gorące przywitania z przyjaciółmi, wymiana wrażeń, siadamy przy ognisku, gawędzimy. Pierwszą noc spędzamy u Sióstr, jest tabun ludzi w tipi,
a wraz z nami żaby, które skaczą nad ranem po głowach. Ale przynajmniej jest ciepło
i wesoło. Następnego dnia wpadamy w obozowy wir, stawiamy tipi (aż 4 razy stawialiśmy trójnóg), w końcu zmęczeni wprowadzamy się do zlotowego domu. W międzyczasie witamy się z dawno niewidzianymi ludźmi, żartujemy, śmiejemy się. Pogoda była różna: od porywistego wiatru, przez zacinający deszcz, po świecące słońce. Jednak pogoda nie jestw stanie nas odstraszyć. No i Tipi Dobrej Kawy jest w komplecie.

Ludzie przychodzą na pogaduchy, wypić kawę, herbatę, ogólnie jest wesoło. Nie ma dnia żeby było nudno, zawsze coś się dzieje. Pieczenie placków, gotowanie indiańskich potraw, śpiewy przy ognisku, nawet mini Pow Wow się odbyło. Człowiek nabiera szacunku do codziennego życia obozowego, tak odmiennego jakie prowadzimy po za Zlotem. Trudność rozpalenia ognia w niekorzystnych warunkach atmosferycznych, zła pogoda, chłód, zimno
i mokro jak czasem padał deszcz, ale to wszystko daje satysfakcję,  że można się zmierzyć
z przeciwnościami losu, poczuć choć trochę jak to było dawniej, kiedy ludzie nie mieli luksusu i technologii. Czasem wycieczki 'wasicu' (Białych), którzy zaglądali z ciekawością
a czasami niekulturalnie do tipi.

Pomimo, że zlotową atmosferę na jakiś czas zmąciło smutny wypadek jakim był pożar tipi Ewy i Cienia, to pokazało ze ludzie potrafią się jednoczyć jeżeli trzeba komuś pomóc. Nie potrzebny był gwizdek, ludzie sami przybiegli i każdy jak umiał to pomagał. Następnego dnia ludzie też nie szczędzili pomocy dla Ewy i Cienia, każdy chciał się podzielić tym czym miał.

I tak mijał czas, zbliżając Nas do końcowego potlaczu. Niedzielny poranek, ostatnie śniadanie, ostatnie pogaduchy, żarty, ale gdzieś w głębi duszy smutek – znów trzeba czekać rok. No i to co najsmutniejsze – pożegnania, łzy w oczach, głos uwięziony w gardle. Ostatni okrzyk zwiastujący odjazd, pełen smutku, no i w drogę. Krótki postój w Toruniu gdzie zostawiłem cały swój dobytek indiański pod opieką Adasia i do domu.

Tegoroczny Zlot był dobry, może dla mało spostrzegawczych nic się nie działo, ale jak dla mnie to miałem za mało czasu na wszystko, tyle było ciekawych rzeczy, mini imprez, ludzi, nowych znajomości.

Dziękuję wszystkim za to że mogłem być z Wami przez te 10 dni, dzięki Gawronowi za to, że podjął się organizacji XXXI Zlotu – to był naprawdę dobry Zlot.

Pablo Czerwone Serce