Polemika do artykułu "Czy Indianie mają w Polsce przyjaciół?",

zamieszczonego w 50-tym numerze Tawacinu, lato 2000

Wszelkie głosy dotyczące Ruchu Przyjaciół Indian, "indianistów" i inne mile widziane!

Stanisława Stachniewicz

Krzysztof Wojciechowski

Paweł Głogowski - POSZUKIWANIE OZNAK ŻYCIA

Małgorzata Pilot - A MNIE OBCHODZI TEN PIJANY INDIANIN

Łukasza słów kilka

List Misao do Tawacinu

Paweł Kucharczyk z Chodzieży

Kasi Boguszewicz głos w dyskusji

* * * *

From: Stanislawa Stachniewicz

To: drkachlak@hotmail.com

Subject: Czy Indianie maja w Polsce przyjaciol

Date: Thu, 13 Jul 2000 10:39:10 +0200 (MET DST)

Krakow, A.D.2000.VII.13.

Drogi Panie!

Chcialabym sie podzielic kilkoma refleksjami, ktore mi się nasunely po przeczytaniu Panskiego tekstu w 2/2000 numerze "Tawacinu".

Moim zdaniem zwrot "przyjaciel Indian" jest dosc niezreczny. Po pierwsze, "uogolniony" Indianin, tak samo jak np. "uogolniony" Zyd, Polak czy Ukrainiec, jest pojeciem abstrakcyjnym. Czy mozna być przyjacielem pojecia? Wydaje mi sie, ze nie, ze uczucia mozna zywic tylko do pewnych konkretnych osob. Tak sie sklada, ze nie znam zadnego Indianina, wiec wynikaloby z tego, ze przyjaciolka Indian nie jestem.

Ale zalozmy, ze istnieje ktos, kto pala uczuciem do wszystkich Indian jacy zyli, zyja, czy dopiero sie narodza i czuje sie ich przyjacielem. Czy to oznacza, ze on lubi tylko Indian, a na przykład Aborygenow, Arabow i Slowakow nie? To zakrawa na jakas forme rasizmu...

Oczywiscie przesadzam, ale cos w tym jest!

Czym innym jest "indianista". (Chociaz i to pojecie jest powodem zabawnych pomylek. Kiedy zastanawialam sie nad wyborem studiow, uslyszalam o indianistyce na Uniwersytecie Jagiellonskim. Owszem, istnieje cos takiego. Tyle, ze zajmuje sie Indiami "wlasciwymi"...). Pod tym pojeciem rozumiem kogos, kto interesuje sie historia i kultura Indian (albo Hindusow...). Czy indianisci to ludzie o jakims charakterystycznym stylu bycia? Nie wiem, ja sie indianistka nie czuje (moje zainteresowania, jako religioznawcy, tylko czesciowo pokrywaja sie z zainteresowaniami indianistow: oczywiscie w sprawach dotyczacych religii Indian). Wiem natomiast, ze ludzie nie interesuja sie niczym bez powodu - jesli jakis temat ich fascynuje, to oznacza, ze porusza jakies ukryte struny w ich duszy. I tak jak judaisci (chrzescijanscy) nierzadko czesciej bywaja w synagodze niz w kosciele, bo cos w tej religii ich urzeka, tak i indianisci maja na pewno w sobie cos z "prawdziwych" Indian.

Przy czym charakteryzujace wedlug Pana indianistow zdanie "... to ludzie kierujacy sie w zyciu wartosciami innymi niz wspolczesny konsumpcjonizm" mozna, moim zdaniem, z powodzeniem zastosowac do roznych pasjonatow, nie tylko indianistow; na przyklad do milosnikow astronomii, marznacych pod zimowym, nocnym niebem tylko dlatego, ze akurat jest aktywny jakis roj meteorow.

I wlasnie to, moim zdaniem, jest piekne, to nalezy kultywowac: dopoki sa na tym swiecie ludzie, ktorzy potrafia zyc wlasnymi marzeniami, to ludzkosc bedzie mogla sie rozwijac!

Jeszcze jedno: w Panskim artykule pobrzmiewa niechec do zjawiajacych sie na zlotach ludzi "przypadkowych". Coz, ja na zlocie nigdy nie bylam i nie zanosi sie na to, bym w najblizszym czasie pojechala (mimo wszystko wole pojechac gdzies w Beskid Niski, gdzie mam kontakt z przyroda, gdzie moge isc caly dzien i nie napotkac zywej duszy). Domyslam sie jednak, ze na Zlot - jak na kazda masowa impreze - oprocz pasjonatow przyjezdzaja ludzie, ktorzy po prostu nie maja co z soba zrobic, a jakos chca sie rozerwac. Obawiam sie, ze nie ma na to rady, po prostu trzeba sie z tym pogodzic, albo na tyle utrudnic dojazd na zlot, by docierali nan tylko najwytrwalsi zapalency.

Na przyklad zrobic tak, zeby nie mozna bylo dojechac samochodem, tylko zeby trzeba bylo isc pare kilometrow przez las po harcerskich znakach patrolowych. Moze to niecodzienny synkretyzm kulturowy, ale ostatecznie harcerze maja cos wspolnego z Indianami. A na taki zlot to bym sie wybrala z prawdziwa przyjemnoscia!

tym optymistycznym akcentem konczac,

pozdrawiam serdecznie

Stanislawa Stachniewicz.

Z powrotem na początek

* * * *

From: Krzysztof Wojciechowski

To: drkachlak@hotmail.com Save Address

Subject: opinia

Date: Sun, 13 Aug 2000 18:58:00 +0200

Witaj!

Jestem studentem ochrony środowiska. Interesuję się Indianami. Przeczytałem Twój tekst zamieszczony w ostatnim numerze Tawacinu. Postanowiłem wystukać kilka słów.

Artykuł bardzo mi się podobał i cieszę się, że są ludzie, którzy w ten sposób traktują swoją przyjaźń do Indian. Właściwie to co napiszę będzie jedną wielką pochwałą tego co Ty napisałeś, aby więc nie popaść w zbyt patetyczny ton postaram się streścić

1. prawdą jest, że alkohol jest dla ludzi, ale również prawdą jest, że to między innymi alkohol przyczynił się do zagłady Indian, myślę, że prawdziwy przyjaciel Indian powinien o tym pamiętać, zwłaszcza na zlotach, bo inaczej przemienią się one w zabawy przy piwie, a to byłoby smutne.

2. braterstwo wynikające ze wspólnoty zainteresowań powinno cechować każdego indianistę. To bardzo pomaga żyć i kształtuje pewien szlachetny wizerunek nie tylko indianisty ale i każdego człowieka.

3. wrażliwość na otaczającą naturę, to również ważny aspekt osobowości przyjaciela Indian. Wiem, że z Indian teraz często na siłę pragnie się zrobić ekologów, ale sądzę, że nam nie o to chodzi. Myślę, że idzie o to aby odbierać naturę w podobny sposób jak czynili to Indianie. Wcale nie dlatego, że posiadali oni wiedzę ekologiczną, ale dlatego, że po prostu żyli mocno zakorzenieni w przyrodzie. To tak jak ludzie żyjący we wsi są siłą rzeczy bardziej związani z przyrodą niż ci, którzy żyją w miastach.

Sądzę, że te wszystkie recepty jakie podałeś wyczerpują listę możliwości szarego Indianisty do pomagania Indianom dziś. Bardzo ważne w tym wszystkim jest to aby ukazywać prawdziwy wizerunek Indianina, tego brudnego, zapijaczonego nieraz lumpa z rezerwatu lub tych, którym się trochę bardziej powiodło, tych, którzy pracują, studiują.

Nie zaś ukazywanie wodzów w pióropuszach. Poza tym sądzę, że dla nas obcokrajowców w stosunku do Indian, ważne jest aby tłumaczyć jak najwięcej dobrej literatury na ich temat, bo ciągle jeszcze to najpowszechniejsze źródło wiedzy o nich.

Często teraz czytam krytyczne słowa pod adresem książek Coopera, Maya i innych.

Słowa wypowiadane przez samych indianistów. Otóż ja nie byłbym taki jednostronny. Sądzę iż tę literaturę można by doskonale wykorzystać do wprowadzenia dzieci i młodzieży w tematykę indiańską. Od czegoś trzeba zacząć, a faktograficzne dzieła są dla nich po prostu nudne, myślę, że potem łatwiej im będzie z tym zaszczepionym bakcylem sięgnąć po co poważniejszego. Jestem przeświadczony, że wszyscy lub prawie wszyscy (indianiści) takzaczynali.

Serdecznie pozdrawiam

Krzysiek Wojciechowski

Z powrotem na początek

* * * *

Poszukiwanie oznak życia

Z dużą przyjemnością przeczytałem w ostatnim “Tawacinie” artykuł Darka Kachlaka Czy Indianie mają w Polsce przyjaciół? (nr 2[50], lato 2000). Tak się bowiem składa, ze i mnie bardzo brakuje szerszej dyskusji na temat Indian i tego, co się w związku z nimi dzieje w Polsce. Od paru lat, jako członek redakcji sztumskiego “Kayás Ochi” próbowałem zainicjować — jeśli nie dyskusję, to przynajmniej skromny odzew ze strony czytelników, uciekając się niekiedy do świadomej prowokacji czy obrazoburczych stwierdzeń, zgodnie z przysłowiem “uderz w stół, a nożyce się odezwą” — cóż z tego, kiedy “nożyce” okazały się chyba mocno zardzewiałe...

Tym większa moja radość z faktu pojawienia się podobnego tekstu na łamach indianistycznej prasy — zwłaszcza, że poprzedza go równie ciekawy wywiad z naczelnym “Tawacinu”.

Spróbuję skomentować oba teksty, zaznaczając przy tym wyraźnie, że są to wyłącznie moje prywatne poglądy.

Zgadzam się z ogólnym przesłaniem Darka i to po dwakroć, ale diabeł, jak wiadomo, tkwi w szczegółach...

Nigdy nie zastanawiałem się ani czy “jestem przyjacielem”, ani “jak nim zostać”, ani też “jak wstąpić do Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian” (bardzo zresztą szumna nazwa, osobiście wolę “Ruch” — wiadomo, o co chodzi?)

Tak się bowiem składa, a myślę, że nie jestem odosobniony, że przyjaciół nie wybiera się według kryteriów rasowych, wyznaniowych czy narodowościowych — niektórzy ludzie po prostu stają się moimi przyjaciółmi, a inni nie. Zależy to od charakteru, osobowości, temperamentu, wydarzeń, okoliczności czy choćby... przypadku! Ktoś, kto wrzuca pewną grupę ludzi do jednego worka z napisem, np. “Indianie” i grupę tę kocha na śmierć bez wyjątku, jest — według mnie — albo głupcem, albo nawiedzonym “indianofilem”. I tu wypada zgodzić się z Darkiem: z pewnością warto i należy zastanowić się, co znaczy “przyjaciel Indian”, “indianista” lub “polski Indianin” (określenia te spotykam np. w prasie ogólnej, ale też i w naszych pisemkach!). Mówiąc szczerze mam z tym problem do dziś: żadna z tych nazw nie pasuje ani do mnie, ani też chyba do ludzi, których spotykam na zlotach czy fiestach etc. O “przyjacielu” napisałem powyżej, “indianista” kojarzy mi się raczej z nobliwym profesorem, uczonym w okularach (nawiasem mówiąc, na Uniwersytecie Warszawskim istnieje Instytut Indianistyki zajmujący się... Indiami!), no a “polski Indianin”? Albo Polak, albo Indianin... Kim więc jestem? Może po prostu Polakiem, który interesuje się — ba! — próbuje czerpać z wiedzy i kultury ludów tubylczych: Indian, ale tez i Eskimosów, Aborygenów czy ludów syberyjskich?

Oczywiście największym sentymentem darzę Indian, jestem więc, powiedzmy owym “indianofilem” (z greckiego “lubiącym Indian”), ale to — uwaga! — nie koniec! Nie lubię wszystkich Indian jak leci, o nie! Czy zastanawiałeś się, Darku, czy Ty, czytelniku, dlaczego właśnie Indianie?

Dlaczego większość z nas woli tipi, stroje, “zabawę” niż pisanie petycji, działalność polityczną czy chociażby korespondencję z indiańskimi więźniami? Dlaczego nie ma Polskiego Ruchu Przyjaciół Eskimosów, Aborygenów, Tuaregów?

Ano, prawdopodobnie dlatego, że — tak było i jest ze mną — w dzieciństwie oczarowały nas książki i filmy właśnie o Indianach, do tego o dawnych Indianach. Czyli — jak to ślicznie nazwał Marek Maciołek — obraz XIX–wiecznego “trupa”. Tu zrobię małą dygresję, by nawiązać właśnie do wywiadu z Markiem. Tak sobie bowiem myślę, że może ów “trup” nie jest do końca martwy? Może faktycznie stracił nogi i ręce, ale serce, ciut, ciut jeszcze bije? I tu dochodzimy do sedna sprawy: jestem właściwie “przyjacielem” tych dawnych Indian, tego XIX–wiecznego trupa! “Pijany Indianin wałęsający się po rezerwacie”? Mam go gdzieś (choć oczywiście trochę mi go szkoda), tak samo jak jego kolegę z Placu Wolności w Sztumie (tak się akurat składa, że na co dzień pracuję w Ośrodku Pomocy Społecznej i znam dobrze “margines społeczny” mojego miasta).

O ile staram się interesować współczesnymi Indianami, to raczej na zasadzie poszukiwania oznak życia u trupa, a więc szanuję tych Indian, którzy pozostali — na ile to rzecz jasna dziś możliwe — wierni tradycyjnym wartościom.

O wiele bardziej od starych westernów wolę współczesne filmy typu Clearcut, Pow Wow Highway czy Thunderheart — mówią one bowiem o takich właśnie Indianach. Zresztą, nawet gdyby ich już nie było, wolałbym kochać pięknego “trupa” niż walczyć o polepszenie warunków życiowych jego potomków — w końcu wokół nas nie brak biedy (ręczę Ci, czytelniku, że w poPGR–owskich wioskach klimat jest identyczny jak w Pine Ridge!).

To nie jest do końca tak, że Indianin pije, bo rezerwaty, dominacja Białych czy polityka rządu USA — przecież są plemiona (np. właściciele kasyn), które świetnie sobie radzą i walczą z Białymi jego własnymi metodami (prawem, przepisami, pieniędzmi...). Jasne, że nie ma już stad bizonów, wigwamów czy tipi, ani łuków — są autostrady, wieżowce, komputery i karty kredytowe. No i co z tego? Ważny jest Duch, życiowa droga i wartości, którymi kierujemy się na co dzień: indiański biznesmen napychający portfel kosztem swych braci budzi we mnie taki sam niesmak, jak ów pijaczek. Szanuję ludzi — czy to Indian, czy nie–Indian — kroczących, na przekór wszystkiemu, dawnymi drogami. To właśnie przyciągnęło mnie do Indian w dzieciństwie: siła i piękno ich charakteru, duchowość itp. — nawet jeśli zdaję sobie sprawę, że książki czy filmy powielają często stereotyp Ideału, Mitu... Człowiek, zwłaszcza współczesny, zagubiony, potrzebuje mitu! Są nim dawni Indianie żyjący w harmonii ze sobą, otoczeniem, całą naturą (choć z pewnością nie tak, jak chcieliby to widzieć dzisiejsi ekolodzy!).

Nie wiem — z ręką na sercu — czy leonard Peltier jest winny, czy nie. Nie wiem, jak zlikwidować biedę czy alkoholizm w Pine Ridge (lub w Cygusach), ale od Indian otrzymuję rady i wskazówki, jak żyć, tu i teraz, będąc wolnym, bo będąc SOBĄ! Staram się to robić, a jeśli przy okazji należę do “Ruchu” — to fajnie. Jak sam, Darku, zauważyłeś, miło jest spotkać przyjaciół, pogadać, niekoniecznie o Indianach, ale o wszystkim, ba! Nawet wypić wspólnie piwko...

Nie jestem rycerzem krzyżowym na krucjacie, nie chce mi się “zwalczać stereotypów”, bo tak wymaga statut, legitymacja czy choćby nazwa “przyjaciel Indian”. Jak jest okazja, owszem, robię to, spokojnie i rzeczowo, bez poczucia misji czy obowiązku. Swoją droga, już pięć czy sześć lat temu zastanawiałem się (bezskutecznie) nad sensem istnienia PSPI. Lata minęły i chyba miałem rację, bo jakoś ani ja, ani nawet Marek Maciołek nic nie słyszymy o działalności Stowarzyszenia...

Nie wiem, dlaczego, ale wyżej sobie cenie takich ludzi, jak pewien mój znajomy, który wprawdzie o Indianach ma małą wiedzę (ot, różne przypadkowe źródła, Karol May czy Tańczący z Wilkami), ale którego serce i dusza są bez wątpienia indiańskie: mieszkał wiele lat na odludziu, z małą córeczką, w tym prawie rok w tipi (“bo praktyczne”), żył cicho, skromnie, zapisując tylko swoje refleksje, żywiąc się tym, co wyhodował lub zebrał w okolicy — niż “indianistów”, którzy brylują na zlotach, kipią wiedzą np. o Lakotach, mają olbrzymie biblioteki, kompletne i ciężkie od paciorów stroje, wyposażenie tipi etc., i którym do pełni szczęścia brak tylko indiańskiej krwi... Ci rzeczywiście gotowi są padać plackiem i bić pokłony przed byle pijaczkiem, oby tylko był Lakotą, Crow... Taki sobie kompleksik niższości, ale co tam! Poczytamy trochę, zrobimy jakąś bardzo wtajemniczoną i tylko dla wybranych ceremonię i proszę: my tu w Polsce żyjemy bardziej po indiańsku niż Indianie!

Na szczęście “Ruch” to pojemny worek i jest tu miejsce dla wszystkich dających się podciągnąć pod wspólny mianownik “Indianie”. I naprawdę nie muszę jeździć co roku na zlot (zwłaszcza, że nudą tam aż wieje, a czysty las i wodę mam niedaleko domu), by mieć poczucie przynależności do tegoż “worka”.

Nie krytykuję nikogo, naprawdę! Pewne rzeczy po prostu mi się nie podobają. Masz, Darku, świętą rację, pisząc, że obraz Indian w Polsce zależy od naszego obrazu. I mnie to boli, gdy widzę na zlocie człowieka ubranego i wyglądającego jak prawdziwy XIX–wieczny Indianin, zataczającego się i ziejącego alkoholem — kolejny przykład całkowitego braku Ducha, najważniejsze żebym mógł poszpanować strojem, wyczytaną wiedzą, no i dobrze się zabawić wśród tych cichych, zahukanych nowicjuszy, którzy nie dość, że nic o Indianach nie wiedzą, to nawet nie mają bransoletki z koralików~. No to zdrówko!

Żeby to — jak mówi Marek — Ruch ulegał presji “tradycjonalistów”! Nie obraźcie się chłopaki, ale krowa, która dużo ryczy... znacie? Na czym polega Tradycja: na ubraniu choinki w Wigilię (albo indiańskiego stroju na zlocie) i narąbaniu się wódką, czy na modlitwie i odczuwaniu bliskości z bliźnimi, poczuciem więzi, wspólnoty?

“Jesteśmy Polakami, nigdy nie będziemy Indianami (...), możemy natomiast czerpać z indiańskich czy ogólniej — z tubylczych kultur, aby wzbogacać swe odczuwanie świata”. I o to chodzi!

Cieszę się więc, Darku, i dziękuję Stwórcy, że jesteś, że jest nas więcej — potrafiących słuchać wiatru i ciszy, czerpiących “z ich kultury, wierzeń, nauk” coś, “co tworzy dużą część mnie” (i Ciebie) i “nie da się tego wydrzeć”. I ja powiedziałem. Ho!

Paweł Głogowski

Sztum

Z powrotem na początek

* * * *

Małgorzata Pilot
A mnie obchodzi ten pijany Indianin

Gasnące cienie
potężnego niegdyś ludu
stoją cicho
na zapleczach tawern
i tłoczą się
po kątach
misji dobroczynnych
przy głównych ulicach
oczekując
dnia
w którym
powrócą
bizony

Robert A. Swanson, Uroczyste duchy

Na początku to zawsze jest zabawa. Robimy sobie łuk z gałązki i sznurka, budujemy "wigwam", opierając o siebie kilka gałęzi, kłócimy się zawzięcie, kto zostanie wodzem. Łąka, na której się bawimy, zamienia się w prerię, krowy w bizony, sosnowy zagajnik w nieprzebytą puszczę. Potem, gdy umiemy już czytać, z zapartym tchem pochłaniamy powieści Karola Maya, szczególną uwagę poświęcając stronom, na których pojawia się Winnetou. I postanawiamy sobie, że gdy urośniemy, to też zostaniemy Indianami. Zwykle to mija przed dwunastym rokiem życia. Nie wszystkim. Niektórzy bawią się dalej, tylko ulepszają zabawki. W kręgu stają białe tipi, ubrani w skóry i pióra mężczyźni tańczą w rytm bębna wokół ogniska... Gdybym teraz mówiła te słowa, zamiast je pisać, zostałabym pewnie zakrzyczana, że to nie jest zabawa. Wiem, że nie jest. A raczej — wiem, że nie dla wszystkich. Ale z zewnątrz to tak właśnie wygląda. Jedni lubią turnieje rycerskie, inni wolą zloty czarownic, jeszcze inni bawią się w Indian. "Jesteśmy egzotyką w kolorowych pismach dla pań" — mówi Marek Maciołek ("Tawacin" nr 2[50], lato 2000). To prawda. Lecz nie cała, na szczęście.

Na początku to zawsze jest zabawa. Lecz u źródeł zabawy leży marzenie. Większość ludzi z tego marzenia wyrasta. Ci, którzy z niego nie wyrośli, muszą do niego dorosnąć. Po to, aby marzenie nie umarło w zetknięciu z pijanym Indianinem wałęsającym się po rezerwacie, z Indianinem sprzedającym swoją kulturę na jarmarkach, z Indianinem z latynoskiego zespołu grającego Hej sokoły do ukraińskiej melodii. W zetknięciu z niechęcią do swej własnej osoby, którą każdy biały człowiek ma szansę odczuć, odwiedzając indiański rezerwat.

Przyjaźń nie jest chyba najtrafniejszym słowem dla określenia czyjegoś stosunku do tysięcy narodów zamieszkujących dwa kontynenty — lecz jeśli już mówi się "przyjaźń", to warto zastanowić się. Jakie może być w tym przypadku znaczenie tego słowa. Zanim zostanie się czyimś przyjacielem, trzeba go najpierw poznać i spróbować zrozumieć. Każdy to robi w taki sposób, jaki mu najbardziej odpowiada, każdy szuka tego, co jest dla niego najważniejsze. Każdy ma do tego prawo, dopóki nie obraża uczuć innych ludzi, na przykład śpiewając w piwiarni indiańskie pieśni. Niestety, nie zawsze jest to tak proste, jak w tym przykładzie.

Są ludzie, którym wystarczy przeczytać o czymś, żeby to zrozumieć. Inni potrzebują to przeżyć. Jak sądzę (w oparciu o słowa uczestników, sama nie brałam w tym udziału), na tym właśnie polega idea wzbudzających tak wiele kontrowersji zlotów Takini. Czy mają do tego prawo? Do jakiego stopnia mamy prawo czerpać z nie–naszej kultury? Przecież nawet czytając o Indianach, nie robimy tego z analitycznym obiektywizmem antropologa. Przecież my wszyscy (naprawdę zainteresowani), niezależnie od tego, czy nosimy legginy czy dżinsy, opieramy swój rozwój duchowy na dziedzictwie narodów indiańskich. Czy mamy do tego prawo? A jeśli ktoś tam, w Ameryce, powie "zabraniam"? Kto może decydować o tym, do czego mamy prawo, a do czego — nie? W jakim stopniu kultura jest własnością narodu, który ją tworzy, a w jakim — dziedzictwem wszystkich ludzi? To nie jest pytanie, na które byłaby w stanie odpowiedzieć jedna osoba. Lecz chyba jest to ważny temat do dyskusji (?).

Poznając i próbując zrozumieć inną kulturę, wzbogacamy siebie. To, czego się nauczyliśmy, co doświadczyliśmy, tworzy nas samych. Lecz w ten sposób tylko bierzemy. A żeby zostać czyimś przyjacielem, trzeba umieć dawać. Co my możemy Im dać? Co możemy Im opowiedzieć o sobie? Co wiemy o naszej własnej kulturze, o życiu naszych własnych przodków?

"Po mitach–baśniach nawet najpospolitszych żadnych nie przechowało się śladów, nie tylko u nas, co nie byłoby dziwnym wobec zupełnego braku dawnych źródeł, ale nawet i u wszelkich innych Słowian i daremne są usiłowania wykrzesania czegoś z pieśni, bajek, zagadek, przysłów (...); mity wsiąkły zupełnie w ziemię chrześcijańską i głuche po nich milczenie". (A. Bruckner, Mitologia słowiańska i polska, 1985).

Być może tysiąc lat temu na naszej ziemi rozegrał się dramat podobny temu, którego potem doświadczyły narody Ameryki. Być może w naszych duszach brzmią echa tamtego dramatu — i każą nam szukać u innych tego, co sami utraciliśmy. Być może pijany Indianin, wałęsający się po rezerwacie bez centa przy duszy, jest od nas o coś bogatszy... Być może to my potrzebujemy Ich przyjaźni bardziej niż Oni naszej.

Kiedy rozstawiamy w kręgu tipi, śpiewamy przy ognisku Ich pieśni, opowiadamy Ich legendy — robimy to bardziej dla siebie, niż dla nich. Co wcale nie znaczy, że nie powinniśmy tego robić, jeśli robimy to mądrze. To właśnie "folklorystyczna komercjalizacja" przyciąga dziennikarzy. Żaden z nich nie jechałby kilkuset kilometrów z Warszawy czy innego dużego miasta, żeby fotografować namioty. Przyjeżdżają fotografować tipi i ludzi ubranych w skóry i pióra. To dobrze, że przyjeżdżają — lub źle, zależnie od tego, co napiszą obok tych zdjęć. A to w dużej mierze zależy od nas, od tego, co im powiemy. Jeśli napiszą tylko, że świetnie się tu bawimy, to lepiej, żeby nic nie pisali. Lecz jeśli napiszą prawdę o Tych, z których powodu zbieramy się w Kręgu, choćby kilka zdań — to powinno nam zależeć, żeby przyjeżdżali. Zawsze chyba tak będzie, że będziemy mogli zrobić mniej, niż byśmy chcieli (jeśli w ogóle chcemy cokolwiek zrobić), dla ludzi mieszkających tysiące kilometrów stąd. Ale na pewno jesteśmy winni Im prawdę o Nich (tu właściwie już tylko powtarzam to, co napisał Darek Kachlak).

"Dlaczego większość z nas woli tipi, stroje, Ťzabawęť niż pisanie petycji, działalność polityczną czy chociażby korespondencję z indiańskimi więźniami"? Może dlatego, że łatwiej jest brać niż dawać? "Pijany Indianin wałęsający się po rezerwacie? Mam go gdzieś" — to takie proste. A mnie obchodzi ten pijany Indianin. Obchodzi mnie, bo naród jest kręgiem. Obchodzi mnie ze względu na mój szacunek i podziw dla jego przodków; obchodzi mnie, bo może jego syn i wnuk — zamiast pić — będą kiedyś tańczyć Taniec Słońca. I będę szczęśliwa, jeśli w jakikolwiek sposób będę mogła przyczynić się do tego, żeby tak było.

Małgorzata Pilot

PS "XIX wieczny trup"? "Zmarli nie są bezsilni. Zmarli, czy tak powiedziałem? Nie istnieje śmierć. Jest tylko zmiana światów" — Wódz Seattle, 1858 r.


Tekst umieszczony za zgodą Autorki - do wykorzystania WYŁĄCZNIE po uprzednim skontaktowaniu się i wyrażeniem zgody.

Z powrotem na początek

* * * *

Witaj Darku!

Jestem uczestnikiem ruchu od dobrych pieciu lat (w tej chwili licze sobie ich 21). Wszystko zaczelo sie od XIX zlotu PRPI w Prostyni w 1995r. , ktory odbyl sie w okolicy mojej rodzinnej miejscowosci (KALISZ POMORSKI). Indian darzylem sympatia o wiele wczesniej, tyle ze dopiero kolejne zloty utwierdzaly mnie w przekonaniu iz "to jest na serio". Rodzice powtarzali: "podrosniesz to wyjda Ci z glowy te glupoty", ale ze mna z roku na rok bylo "gorzej". Na kolejnych zlotach poszerzalem krag znajomych i przyjaciol i zaczalem sie w "tym" odnajdywac.

Nie pamietam dnia abym nie pomyslal o Indianach, to wplywa w znaczacy sposob na czlowieka. To dzieki takiemu wlasnie a nie innemu zainteresowaniu mam dzisiejsze podejscie do zycia. Szacunek dla starszych, przyrody, bliznich, umiejetnosc dobrego wyslawiania sie to wszystko sa wartosci przekazywane miedzy wierszami ksiazek o Indianach, trzeba tylko umiec to odnalesc. Moj wolny czas wypelniam jak tylko moge Indianizmem.

Wiec smiem twierdzic, co wiecej uwazam sie za przyjaciela Indian, a jezeli indianie i tak pozostaja mi obcy to zawsze istnieje cos takiego jak MILOSC PLATONICZNA.

Powiedzialem

lukas

Przesylam serdeczne Pozdrowienia.

Z powrotem na początek

* * * *

Witajcie !

Piszę ten list ponieważ nie mogę przejść obojętnie obok słów, które Misao ”piękny chłopiec” pisze w liście do Tawacinu (wiosna 2001).

Z tego co Misao pisze, wynika, że jest on zapalonym tradycjonalistą, człowiekiem pełnym szlachetności i honoru. I od pierwszych słów zaczyna bez cienia skromności opisywać siebie w glorii. Krytykuje i obraża ludzi, którzy w Ruchu są już wiele lat i ich zasługi są niepodważalne. Czy wynika to z tego, że jest on jeszcze młody, bywa na zlotach zaledwie od paru lat i nie pamięta czasów kiedy w Ruchu panowały jeszcze inne zasady?

Misao twierdzi, że przeciwko tradycjonalistom wypowiedziano krucjatę. Nie jest to krucjata, ale niektórym (także mnie), nie podoba się to co się teraz dzieje na zlotach. Obwiniam za to po części tradycjonalistów, którzy wraz ze sprzyjającymi im kręgami próbowali zmonopolizować organizację zlotów i ich przebieg (po części im się udało). W tym momencie muszę opowiedzieć o pewnym zdarzeniu, które miało miejsce na XX Zlocie PRPI w Chodzieży. Byłem współorganizatorem tego zlotu i jednocześnie policjantem zlotowym. Pewien tradycjonalista, obecnie w swoich kręgach bardzo szanowany i lubiany podbiegł do mnie i odpychając mnie krzyknął : ”przejmujemy zlot”. Był to akt agresji skierowany ku organizatorom zlotu, a wychodzący od grupki niezadowolonych z przebiegu zlotu (niektórzy zbuntowani tworzą lub tworzyli Radę Zlotową powstałą na zlocie w Prostyni).

Obserwuję Ruch od 15 lat i widzę jak dużo się zmieniło od czasów kiedy ja zaczynałem moją przygodę z Ruchem. Może faktycznie czas zmienić zasady organizacji zlotów tak aby były one bezpieczne i każdy czuł się na nich dobrze. Ale róbmy to z głową, bez kumoterstwa i prywaty. Pamiętajmy, że liczy się szeroko rozumiana wolność tak przez Indian upragniona a przez nas szanowana.

Nie wiem czy mogę zabierać głos w tych sprawach ponieważ moje podejście do Ruchu i Indian jest specyficzne ale mam na ten temat pewne zdanie i chciałem je wyrazić.

Czekam na polemikę i pozdrawiam cały PRPI.

Paweł Kucharczyk z Chodzieży; 22-05-01

Pełny tekst listu Misao w Tawacinie nr 1[53] wiosna 2001

Do nabycia w: tipi@tipi.pl

Z powrotem na początek